Po 5 latach okupacji niemieckiej, w styczniu 1945 r., powiat przasnyski jako część Rejencji Ciechanowskiej włączonej w czasie wojny do III Rzeszy Niemieckiej został "wyzwolony" przez Armię Czerwoną. Sowieci wkroczyli na teren Przasnyskiego między 18 a 20 stycznia. Ofensywa była prowadzona przez II Front Białoruski, którego dowódcą był marsz. Konstanty Rokossowski. Marian Rawa, organizator ZWZ-AK w powiecie makowskim, w czasie wojny pracownik przymusowy w Prusach Wschodnich, a po niej polonista, historyk i dyrektor liceum w Przasnyszu, tak opisywał pierwsze chwile po "wyzwoleniu": Przeżycia frontowe i podczas powrotu mocno odbiły się na mojej psychice, świadomości i poglądach. Ogarnął mnie głęboki pesymizm. Przewidywania, a nawrt przekonanie, że wyzwolony z jednej niewoli, wracam pod okupację drugiego wroga, napawały mnie głębokim niepokojem i troską o przyszłość. Tym bardziej, że ten niby oficjalny sprzymierzeniec okazał się jeszcze gorszym i okrotnym wrogiem. Na szczęście nie wszyscy byli tak źli. Niektórzy ochraniali Polaków, radzili, jak należy postępować żeby nie zginąć. Upamiętniła mi się postać młodego dowódcy grupy podczas naszego powrotu.
– Kto wy jesteście? Dokąd idziecie?
– My Polacy. Wracamy do Polski.
– Idźcie, eto ona wolna! – powiedział z taką dumą i entuzjazmem, że to właśnie oni tego dokonali.
Zapraszam do lektury czterech relacji, które dotyczą końca II wojny światowej. Wszystkie zostały spisane przez osoby związane z gminą Jednorożec czy to miejscem pochodzenia i zamieszkania, czy tym, że w czasie opisywanych wydarzeń czasowo tu przebywały. Prezentuję relacje dwóch kobiet i dwóch mężczyzn. W 1945 r. byli w podobnym wieku, ale zróżnicowanie miejsca pochodzenia daje nam możliwość poznania różnych perspektyw. Przeżycia mieli podobne, choć nie do końca. Dwie relacje dotyczą Jednorożca, po jednej mam z Olszewki i Żelaznej Rządowej. Relacje, które zostały wydane, tj. ukazały sie drukiem, publikuję z zachowaniem interpunkcji i ortografii zastosowanej w publikacjach. Polecam!
ANTONI MARIAN BUGAJ W CZASIE II WOJNY ŚWIATOWEJ PRZEBYWAJĄCY W ŻELAZNEJ RZĄDOWEJ
Powracaliśmy z Parciak do domu w Żelaznej – prawie pod dwóch pełnych dobach, głodni, zziębnięci, niewyspani i potwornie zmęczeni. Byliśmy brudni, gdyż od trzech dni się nie myliśmy. Powracaliśmy w okropnym śniegu, wlekliśmy się noga za nogą. Podobnie wracali inni ludzie, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji jak nasza rodzina. Wszyscy wracali pieszo, nigdzie nie było widać konnego zaprzęgu. Drogą przejeżdżały samochody wojskowe przewożące materiały wojenne i wojsko, stwarzając zagrożenie dla pieszych. Co chwila trzeba było stawać i usuwać się z drogi. Z wielkim trudem dowlekliśmy się do domu.
Przeżyty stres ataku Rosjan, a następnie ucieczka do Parciak przed atakiem Niemców — czym straszyli Rosjanie — nie pozwoliło na zorientowanie się, co stało się z gospodarstwem, a właściwie z zabudowaniami.
Po dojściu do domu zobaczyliśmy, że stoi jedynie dom. Reszta spłonęła. Wszystkie budynki gospodarcze, łącznie ze zwierzętami, które w nich były. Żywcem spłonął nasz pies — uwiązany do budy. Śnieg zdążył już pokryć pogorzelisko grubą warstwą. Jedynie w kilku miejscach widać było duże plamy tlącego się obornika. Wszędzie roznosił się swąd obornika i spalonego mięsa.
W domu przejmujące zimno, nie było ogrzewane od kilku dni. Wybite okna, pod tym od południa w dużej ilości walające się łuski. Blat od stołu rozbity, w ten sposob chciano się dostać do szuflad, aby je spenetrować. Z kredensu zniknęły butelki z sokami przeznaczonymi do leczenia dzieci, oraz inne płyny, jak atrament i olej lniany. Znacznie ubyło ziemniaków w piwnicy. Boże! Co to był za widok!
Ojciec poprosił Mamę, aby poszła do wozu uprzednio załadowanego przez domowników. Z wozu wszystko zrzucono, potwornie splądrowano, reszta zmieszana ze śniegiem i zdeptana. Rozpacz ogarniała, gdy się na to patrzyło. Mama i Prusikowie oraz inne osoby mieszkające z nami zebrały resztki pozostawione przez pladrujących. Niewiele tego pozostało w porównaniu do ilości jaką załadowano na wóz.
Po powrocie, zrozpaczona Mama siadła na stoliku, wyczerpana psychicznie i fizycznie, ze łzami w oczach zaczęła narzekać na los. Tym razem, podobnie jak w grudniu 1941 r., znaleźliśmy się w tragicznej sytuacji. Wówcza udzielili nam pomocy państwo Prusikowie. Teraz i oni znaleźli się w identycznej sytuacji jak i my.
I znów — jak w 19421 r. — Ojciec zasłonił derką wybite okna. Porąbał kilka sztachet, ponieważ opał spłonął podczas pożaru. Po podpaleniu w kuchni zaczęło się robić "błogo". Mama tymczasem wygrzebała ze śniegu — wcześniej przed atakiem Rosjan — schowany chleb oraz przezornie schowaną lampę, by uchronić ją przed zniszczeniem. W domu "ociepliło się i pojaśniało".
Dopiero teraz po trzech dniach głodówki mogliśmy zjeść kolację, na którą składał się podgrzany na płycie chleb i zagotowana woda. Tak upłynął nam drugi dzień po wyzwoleniu. W dalszym ciągu słychać było odgłosy kanonady, nie dalej, jak kilka kilometrów dalej. Niemcy stawiali zacięty opór, gdyż były to ostatnie kilometry przed wtargnięciem Rosjan do Prus. Już czwartą noc "przespaliśmy" w odzieży, brudni i niemyci. Po porannym śniadaniu podobnym do kolacji z dnia poprzedniego, przebywająca z nami w mieszkaniu rodzina wysiedleńców znad Narwi, szykowała się do odejścia. Przed kilkoma tygodniami przyjechali do Żelaznej dwukonnym zaprzęgiem przyprowadzając zwierzęta. Odchodząc teraz zabierali ze sobą tylko dwa skromne węzełki z resztkami odzieży.
Rankiem przybiegła ciocia Helena z dziećmi. Na nasz widok oraz gdy zobaczyła to, co nam ocalało, wpadła w gniew. Poczęła kląć i złorzeczyć takiemu losowi. "Już trzeci raz tracicie wszystko, co za cholerny los" — powiedziała. Tym razem znowu ciocia i kuzyni Ojca bardzo wsparli nas żywnością, a nawet pościelą, która w poprzednich dniach zaginęła. Ze zgliszczy oraz tlącego się obornika wydobywał się dym i dławiący smród. Przystąpiono do ugaszania pogorzeliska. Swąd niestety pozostał jeszcze długo, ale nie było przynajmniej dławiącego dymu.
Po odejściu współlokatorów do swych miejsc zamieszkania, dom nagle opustoszał. W końcu mama mogła doszorować, a izby doprowadzić do użytku. Braki w odzieży pomagała uzupełnić ciocia Helena i jej córki wyrobami na drutach. Kilkumiesięczny stres i niedożywienie odbiło się na zdrowiu dzieci i dorosłych, którzy stali się drażliwi. Nie pozwalali dzieciom oddać się od domu ze względu na panujący mróz i niebezpieczeństwo. Wszędzie walało się uzbrojenie wojskowe w postaci min, pocisków, granatów oraz broni palnej. Podczas ataków poległo dużo Rosjan, a w leżącą przy nich broń uzbroili się starsi mieszkańcy wsi. Co jakiś czas wybuchała strzelanina. Cały czas wszyscy chodziliśmy przygłodni. Prawie na okrągło jadaliśmy kapustę i ziemniaki, czasem okraszone olejem, babę ziemniaczaną bez "dusz" (skwarek) lub ziemniaki gotowane na parze z mlekiem. Z powodu braku krów chronicznie brakowało mleka.
Choć upłynął tydzień od wyzwolenia, to odgłosy wojny słychać bardzo wyraźnie. Niemcy nie ustępują. Walczą o każdy metr Prus Wschodnich. Przelatujące zawsze po północy na bombardowanie radzieckie samoloty, często gubiły bomby. Czasem samolot w powietrza doznawał awarii, więc pozbywał się ładunku bomb gdzie popadnie, czego również mieliśmy doświadczyć. Często samoloty podczas bombardowania otrzymywały kilka trafień pociskami i podczas powrotu zmuszone były awaryjnie lądować. Jeden raz zdarzyło się to między Żelazną a Kawałami, innym razem między Żelazną i Parciakami. Samolot był przestrzelony, a pilot ciężko ranny.
Po względnym ochłonięciu z wrażeń jakich dostarczyło nam wyzwolenie, Ojciec zmontował wcześniej rozebraną i w częściach pochowaną maszynę do krojenia tytoniu. Nastąpiło bardzo duże zapotrzebowanie na tytoń. Przed ofensywą krojono go w stodole, teraz pozostał na to tylko dom, a właściwie nasze mieszkanie. Ojciec z Bolkiem mieli około trzysta kg niekrojonego tytoniu w różnych miejscach domu jak i w beczkach za kominem i innych pomieszczeniach. W tamtym czasie był on traktowany jak pieniądze. Posiadany tytoń wymienialiśmy na żywność. Osoby posiadające go do pokrojenia, za usługę płacili żywnością (mlekiem, jajami, mięsem, zbożem lub tkaninami) lub innym dobrem. Obie rodziny dzięki skromnej "maszynce" mogły przetrwać we względnym bycie.
Wojna trwała dalej. Zima jak na złość nie odpuszczała. Wszystkie drewniane paliki z płotów już zostały spalone. Świeże drewno na opał przywiezione z lasu przy pomocy sąsiadów ledwie tliło się w paleniskach. W mieszkaniach było coraz chłodniej. Przeziębionych dzieci nie było czym leczyć. Było bardzo cieżko. Również z jedzeniem nie było najlepiej.
Podczas znośniejszej pogody dzieci starają się przebywać na dworzu. Można ulepić bałwana, porzucać się śnieżkami, można głośniej pokrzyczeć, zrobić ślizgawkę, dobrze się rozgrzać. Marzły nam tylko ręce, bo nikt nie miał rękawic. Jako dziecko i nieco starszy chłopiec lubiłem wstawać rano. Moi rówieśnicy prawie zawsze byli śpiochami. Wychodziłem na dwór i starałem się znaleźć zajęcie do chwili wyjścia na podwórko synów państwa Prusików. Z nudów począłem grzebać w pozostawionym przez Niemców śmietniku obok rozstawionej kuchni polowej. Liczyłem, że może znajdę puszkę nadającą się na czerpak do wody. Zamiast puszki znalazłem jednak nogę wieprzową. Grzebiąc dalej znalazłem następną i następną, w sumie cztery. Szybko zaniosłem je do domu. Następnie pobiegłem obudzić synów pana Prusika. Z posłania "zerwał" się tylko Genio. Obaj pobiegliśmy do śmietnika. Zawzięcie grzebiąc znaleźliśmy jeszcze kilkanaście różnej wielkości nóg wieprzowych.
Mama i Zosia Prusik oceniły, że nogi są świeże. Leżały zamarznięte w śmieciach, przykryte śniegiem. Nadawały się do spożycia. Po dokładnym umyciu i rozdrobnieniu, postanowiono ugotować zwykłą, wiejską kapustę, ale na mięsie — co za rarytas. Na stole znalazły się dwie miski ziemniaków i dwie miski kapusty. Wokół stołu siedmioro dzieci z łyżkami. Każde śpieszy się zjedzeniem, jakby ktoś nas popędzał. Każde z dzieci ma jeszcze dostać po kawałku nóżki. Jest to pierwszy tydzień od wyzwolenia, w którym wszyscy chodzimy syci. Następne tygodnie są już zasobniejsze w żywność, a to dzięki tytoniowi, który posiadamy oraz inwencji i znajomościom pana Prusika.
Zaczynają powracać pierwsi Polacy zabrani z Prus na roboty. Opowiadają straszne rzeczy o zachowaniu tam Rosjan. Mówią o dokonywanych gwałtach, mordach, grabieży, rozpasaniu oraz bezmyślnym niszczeniu wszelkiego majątku, paleniu miast. Wiadomości te o dziwo ani w starszych ani w dzieciach nie wzbudzają współczucia. Wszyscy uważają, że Niemcy mają to na co zasłużyli. Doczekali się w końcu zapłaty za popełnione przez siebie zbrodnie. Za sześć lat naszej udręki, za śmierć tylu ludzi z Żelaznej. W tamtym czasie jedynie tyle widzieliśmy.
Państwa Prusików nie opuszcza przygnębienie. Brak im wiadomości o losie najstarszej córki Czesi. Została zabrana na roboty do Prus Wschodnich. W ciągu sześciu lat przysłała zaledwie kilka pocztówek ze skromnymi informacjami. Mają nadzieję na powrót córki po skończonej wojnie, a wojna jeszcze trwa.
Pewnego dnia przed południem, przez drzwi łączące nasze mieszkanie z mieszkaniem państwa Prusików dochodziły tak straszne krzyki i to wszystkich członków ich rodziny. Na te odgłosy Ojciec zerwał się stołu, wybiegł do sieni, chwycił młotek i pobiegł do nich. Podejrzewał, że do naszych gospodarzy wdarł się niemiecki lub rosyjski maruder i dlatego pobiegł im z pomocą. Okazało się że ich najstarsza córka, cała i zdrowa, powróciła z Prus i przyprowadziła ze sobą jeszcze koleżankę. Było to głośne i radosne powiatanie. Pan Prusik widząc Ojca z młotkiem w ręku spytał: "Myślałem, że na rozgrywa się jakaś tragedia, przybiegłem z pomocą". Radości w rodzinie Prusików nie było końca. Po powrocie Czesi, choroba jej matki przestała się nasilać.
Wszyscy żyjemy nadzieją, że szybko skończy się wojna. Dla naszej rodziny koniec wojny będzie oznaczać powrót do siebie do Duczymina i normalne życie. W połowie marca zelżał mróz, temperatura skoczyła powyżej zera, nastąpiły lekkie roztopy. Ojciec uznał, że jest to najlepszy czas na wydobycie zadołowanych ziemniaków, aby uzupełnić zapasy w dom. Po zdjęciu warstwy ziemi z ziemniaków oraz włożeniu odpowiedniej ilości worków, zauważyliśmy idącego ścieżką do Parciak, Rosjanina. Szedł noga za nogą, ledwie się wlókł. Podszedł do nas, przywitał się swoim "zdrastfujcie". Nieproszony usiadł na worku z ziemniakami. Wydawało nam się, że jest to "ozdrowieniec", wypuszczony ze szpitala i podążający do swojego o oddziału. Był niższy i drobniejszy od mojego Ojca. Zwyczajem Rosjan zaczął rozmowę: "Zakurzyć imiejecie?". Na to Ojciec wyjął kapciuch z tytoniem, podał Rosjaninowi, ten po skręceniu papierosa kapciuch zwrócił. Ojciec również zrobił sobie skręta. Przypalili papierosy i nastąpiła spokojna rozmowa. Pytał, gdzie mieszkamy. Ojciec jego spytał, dlaczego tu jest i dokąd zmierza. Nic nie wskazywało na to, że za chwilę rozegra się — jak dla mnie wówczas — tragedia. Rosjanin napaliwszy się tytoniu wstał powoli, wziął do rąk, oparty o worek z kartolami karabin, szybko go przeładował i skierował na Ojca mówiąc po rosyjsku "zdejmuj buty, pomieniamy się". Ja struchlałem ze strachu, że zabije mi ojca. Był koniec wojny, ledwieśmy ją przeżyli, a tu teraz Rusek może zabić mi Ojca... Tata siedząc jeszcze na worku z ziemniakami starał się przekonać Rosjanina, że jego buty są za małe i nie wejdą na nogi Ojca. Rosjaninowi to nie przeszkadzało. Cała ta sytuacja tak mnie przerastraszyła, że zacząłem głośno płakać. Zdrętwiałem, nie wiedziałem, co mogę zrobić. Ojciec kazał mi przestać płakać. "Nie kryczy malczyk" głośno powiedział Rosjanin. Ojciec nie podnosząc worka zdjął buty z nogi i rzucił go w stronę Rosjanina. Ten siadł na worku, na którym przed chwilą siedział, zdjął swój but z nogi zamierzając się schylić i sięgnąć po but Ojca. Przedtem oparł karabin o worek. Jedyne, co w tamtym czasie przyszło mi do głowy, to kopnąć but, po który sięgnął Rosjanin. Nim ręka go dosięgła, bezwiednie doskoczyłem do niego i kopnąłem. Z mojej strony był to jedynie odruch. W tamtej chwili nie myślałem, że Ojciec traci jedyne buty, jakie miał. Chciałem mu tylko trochę przeszkodzić, choć trochę utrudnić tę grabież. W momencie, kiedy Rosjanin musiał się ruszyć, aby po but sięgnąć, Ojciec błyskawicznie dwoma susami, dopadł do opartego karabinu. Nim Rosjanin zdołał się na dobre wyprostować, dostał kolbą w głowę i upadł jak ścięty. Widząc co się stało, zacząłem jeszcze głośniej płakać. Ogarnął mnie strach, że zabiliśmy człowieka, że Ojciec znowu będzie musiał sie ukrywać, a cała rodzina ponownie uciekać. Przerażony krzyknąłem: "Tato, czemu go zabiłeś?!" Ojciec odwrócił się do mnie, był bardzo podniecony. Widząc moje przerażenie, powiedział: "Nie płacz, może oprzytomnieje". Nie miał pewności czy nie zabił. Patrząc na leżącego, Ojciec włożył but na nogę, ponownie wziął karabin do rąk, rozładował go, zamek i naboje odrzucił daleko w śnieg. Rozłożył bagnet na krabinie i zbliżył się do Rosjanina. Przerażony myślałem, że Ojciec przebije (dobije) go bagnetem. Ojciec jednakże tylko przeszukał kieszenie leżącego, czy przypadkiem nie ma na sobie jeszcze innej broni krótkiej. Następnie rozłożył bagnet na karabinie, wbił w ziemię i odłamał, odrzucając go daleko w śnieg. Przebieg tego zdarzenia nie trwał długo, nic więcej jak trzy minuty. Rosjanin nie dawał znaku życia. Miał rozbite lewe ucho, krew sączyła się z tego ucha jak i nosa i ust.
W tamtym czasie zwłoki nie robiły na mnie większego wrażenia, już wcześniej miałem z nimi do czynienia — ludzi zabitych przez Niemców jak i poległych w ataku. Utracona przytomność Rosjanina zaczęła się przedłużać. Ojciec starał się go ocucić i po dłuższej chwili się to udało. Przy wstawaniu z ziemi trzeba mu było jednak pomóc. Z nosa i ust dalej krwawił. Po pewnej chwili Ojciec zorientował się, że Rosjanin jest już przytomny. Począł go straszliwie besztać i obrzucać przekleństwami. Zagroził mu, że jeśli natychmiast się stąd nie wyniesie to go zabije, a jego niesprawny karabin cisnął daleko w kierunku Parciak. Zorientowawszy się, że groźby mogą być spełnione, w miarę szybkim lecz chwiejnym krokiem począł się oddalać.
Do końca dnia zwieźliśmy ziemniaki do domu. Przez cały czas zwózki aż do wieczora nie zamieniliśmy z Ojcem ani słowa Dopiero wieczorem rozgorzała dyskusja co nas spotkało. Przez kilka dni nie mogłem się otrząsnąć z wrażenia wywołanego tą sytuacją.
Źródło: Antoni Marian Bugaj, Z dokumentów i z mojej pamięci, [b.m.r.w.].
Nagrobek sapera Jana Jaśnikowskiego na cmentarzu parafialnym w Jednorożcu. Fot. M.W. Kmoch, 28 VII 2020 r. |
HALINA KOWALCZYK Z BANACHÓW (*1934) Z JEDNOROŻCA
(...) W związku z nadchodzącymi walkami w obawie o życie wiele rodzin uciekało ze wsi na łąki, albo chroniło się na miejscu. Moja rodzina schroniła się u Jankowskich na podwórzu. Jankowscy mieli wykopane 4 parski. We wszystkich schronili się ludzie. W jednym z nich siedziała moja rodzina (tato [Władysław Banach – przyp. M.W.K.], ja, Marian, Bolesław i malutki 10-miesięczny Czesław, mama [Helena Banach z Kucińskich – przyp. M.W.K.] już wtedy nie żyła) oraz sąsiad Mordwa Jan z jego żoną [Eleonorą z Opalachów – przyp. M.W.K.] i dziećmi: Kazią, Henrykiem i Mieczysławem, i rodzina Przybyłków: Józef, Czesława [z Jankowkich – przyp. M.W.K.] i ich dziećmi: Witold, Janina i Zofia. Właz naszego parsku był zatknięty poduszką krzyżową. Było razem 15 osób, więc mimo mrozu nie było nam zbyt zimno. Siedzieliśmy tak cały dzień i całą noc.
W nocy tato poszedł do domu i przyniósł nam w kwarcie gorącego mleka. Podał mi, żeby przytrzymała na chwilę. W tym czasie podszedł do naszego parsku Przybyłek Czesiek, brat Józefa, który nie mógł wysiedzieć w swoim parsku i cały czas chodził po podwórku. Pamiętam, jak powiedział: "Tylko się nie przestraszcie, na podwórku są już ruscy". Ja z wrażenia wylałam całe mleko na ziemię. Nikt się nie napił, tato mnie za to skarcił.
Nad ranem 19 stycznia 1945 r. tato przyprowadził mnie, Bolka i Mariana do domu, a sam wrócił do parsku po małego Cześka. Było jeszcze ciemno w domu. Drogą przez Jednorożec szły ciężkie rosyjskie czołgi, aż szyby drżały.
W pewnej chwili wszedł do domu rosyjski żołnierz. Od razu wyczuł, gdzie w domu mieliśmy mięso. Otworzył piwnicę, wszedł do niej i, świecąc sobie lampką, zabrał cały kawał posolonego sadła zawiniętego w płótno. Rosyjscy żołnierze mieli na swoim ubraniu pozakładane białe ubrania, tak, że zimą w nocy trudno było ich zauważyć i pewnie tato dlatego nie zauważył stojącego przy naszym domu żołnierza.
Ruscy wykradali jedzenie także w innych domach. Pamiętam jak jednemu z nich Przybyłek podarował samogon, nie wiedząc, że w tym czasie inni ruscy kradli mu z chlewa konia. Przybyłek w rozpaczy zwrócił się do ruska z jego samogonem, by w ramach rewanżu nie pozwolił zabrać konia. Ten nie pomógł mu nawet wtedy, gdy chcieli go zabić, jak zasłaniał własnym ciałem drogę przed koniem. (...)
Źródło: Jednorożeckie Archiwum Społeczne, Wspomnienia Haliny Kowalczyk z Banachów (spisała Janina Popiołek), [mps] 2013.
EUGENIUSZ KUCIŃSKI (1935–2020) Z OLSZEWKI
Już od kilku dni wszyscy czynili przygotowania do chwili, w której nadejdzie upragniona przez wszystkich wolność. Zima była ciężka. Śniegi spadły duże, ale główne drogi były tak ubite, że wyglądały niby drogi z marzeń, były równe i gładkie jak stół. Śnieg został ubity przez przejeżdżające prawie nieustannie niemieckie samochody.
Front zbliżał się coraz bardziej. W górze kołowały samoloty, co chwila słychać było odgłosy armat i nieustanny warkot karabinów maszynowych. Prawie na każdym podwórku został zrobiony schron. Ludzi we wsi było bardzo dużo. W każdym domu mieszkało po dwie albo i kilka rodzin.
My mieliśmy schron u Kucińskich (Łaziaków). W nim miało mieszkać 6 rodzin: nasza, Krawczyków (wysiedlonych), Kucińskich, Gołasiów, Kaziów i jeszcze jedna rodzina przybyszów. Była to duża gromada ludzi, dlatego panowała ciasnota.
Nadszedł dzień 19 stycznia 1945 roku. Od samego rana drogą ciągnęły wielkie sznury taborów niemieckich. Czułem wielką chęć kontaktu z wojskami niemieckimi. Jako mały chłopiec często z nimi rozmawiałem na migi albo po polsku. Kiedy zobaczyłem tego dnia nowe tabory wojsk, szybko do nich dołączyłem i szedłem z nimi aż na koniec wsi. Oni mnie częstowali jakimś jadłem, a ja szedłem z dziecinną naiwnością, nie wiedząc, gdzie i w jakim celu. W pewnym momencie jednak ocknąłem się, uczyniłem zwrot w tył i prawie galopem zacząłem biec w stronę rodzinnego domu.
Rozpoczął się bój, bój wielki. Od strony południowej, od lasu olchowego zaczęły nacierać wojska radzieckie. Niemcy odpowiedzieli ogniem. Kule leciały w powietrzu rozpa-one do czerwoności, raz niżej, raz wyżej. Nie wiedziałem, nie zdawałem sobie sprawy, że mogę zostać zabity. Pędziłem jednak ostatkiem sił w stronę domu. W pewnym momencie zobaczyłem mamę pełzającą na kolanach po podwórku Łaziaków, zapłakaną, w prośbach do Boga. Szybko skręciłem w owe podwórko i nagle usłyszałem jej głos:
– Klękaj na kolana, to cud, że żyjesz, że się znalazłeś!
Rozkaz matki szybko wypełniłem i na kolanach, po śniegu, skierowaliśmy się w stronę schronu. Tu mama dziękowała Bogu, że cudem zatrzymał mnie przy życiu. W schronie trzymała mnie na kolanach, tuliła do swej piersi i powtarzała:
– Czym ja się Bogu wypłacę, że mam ciebie, mój drogi synku, żywego na kolanach? Może i tak zginiemy, ale razem wspólnie, to mi lżej będzie umierać.
Do schronu dochodziły odgłosy kul, wiadomo było, że idą ogromne czołgi. Samoloty zrzucały od czasu do czasu bomby, które, spadając na ziemię, dawały odgłos o ogromnej sile. Wszyscy wiedzieli, że bomby spadają na linię kolejową, że Rosjanie chcą zbombardować kolej i składy amunicji zlokalizowane na polu Pogorzelskich.
To była wielka strzelanina. Nawet w schronie słychać było, jak drżą szyby w oknach, jak nieprzerwanie trzeszczą karabiny maszynowe. Do schronu dochodziły różne wiadomości, czasem zupełnie sprzeczne. Chłopcy co jakiś czas wychodzili. W czasie każdej przerwy w bombardowaniu wynosili z mieszkań wszystko, co wpadło im w ręce, bo istniała obawa, że lada moment może być pożar od kul nieprzyjaciela, od podpalenia przez cofających się na północ Niemców.
Bój był straszny. Brak słów, by opisać jego rozmiary, by opisać stany duchowe i tych, którzy siedzieli w schronie i tych śmiałków, którzy co chwila wychodzili na powierzchnię. W pewnym momencie do schronu doszły wieści, że pali się, że ogień pożera ludzką pracę, ludzkie mienie. Pali się na każdym prawie końcu wsi. Co mądrzejsi mówili, że to Niemcy popalili, że wycofali się i są już za torem kolejowym.
Nadszedł trochę spokojniejszy czas. Wszystko się jakoś na moment uspokoiło. Wyszliśmy ze schronu. Już z tego miejsca prawie w każdym kierunku widać było ogromne czerwone języki ognia, górujące w powietrzu. Od wschodu płonął dom Grabowskich (Grzyby), Olendrów, od południa dom Jędrzejów, Lasków, od północy dom Chudzika. Zrobiło się ciemno. Noc sprawiała, że ogień zdawał się przybliżać do nas. Ludzie wzdychali do Boga, współczuli tym, których cały dorobek spłonął. Prosili Boga i modlili się na cały głos o życie, o przetrwanie, o szczęśliwą i szybką wolność.
Noc już był w pełni. W powietrzu unosiły się opary dymu zmieszanego z ogniem. Płonęły budynki, świszczały czerwone kule, las się palił, samoloty nadal bombardowały. W schronie Kucińskich robiło się coraz ciaśniej, dla wszystkich nie wystarczało miejsc. Ktoś tam zauważył, że front przesunął się na północ, na zachód. Powoli strzały ucichły, a te, które było jeszcze słychać, były już w oddali. Gołasiowa wysłała nas do Krawczyków. Tam według jej relacji mieli duży schron i wystarczyło miejsc dla wszystkich. Strzały przycichły. Świecił pięknie księżyc, a jego srebrny blask mieszał się z czystą bielą śniegu, który niedawno spadł.
Poszliśmy do Krawczyków. Wokół panowała grobowa cisza. W powietrzu widać było jeszcze kłęby szarego i szaro-czerwonego dymu od gasnących już budynków. Szliśmy pewni, odważni. Nie zdawaliśmy sobie wszyscy najmniejszej sprawy, co mogłoby się stać, gdyby spotkali nas Niemcy. Ale do Krawczyka nie było daleko. Dotarliśmy w końcu do celu. Niestety, nie było mowy, aby nas tu przyjęli. Musieliśmy wrócić do domu, do własnego schronu. Tu Zauważyliśmy zamieszanie, okazało się, że brakowało większości ludzi. Dowiedzieliśmy się, że pierwsze patrole wojsk rosyjskich już są we wsi. Walkiewiczowa (matka naszych komorników) rozpaczała, że zginął jej cukier dla dzieci i słonina. Rosjanie z zimną krwią podeszli do tematu. Powiedzieli do niej:
– U nas mnogo sała i sachara. Tako my was oswobodzili, budziet wsiego mnogo. Zawtra budziem stroić żelaznoju dorogu [Mamy dużo słoniny i cukru. Gdy was oswobodzimy, będziecie mieli dużo wszystkiego. Jutro będziemy budowali kolej żelazną – przyp. M.W.K.].
Ludzie opuścili schron. Zrobiło się nieco spokojniej, ciszej, jaśniej na dworze. Rosjanie zapowiedzieli, że niedługo rozpocznie się nowy bój, bo w lasach jest jeszcze wielu Niemców. Żołnierze radzieccy szukali pożywienia. U nas w oborze był duży tucznik. Ojciec wcześniej go nakarmił, więc zakopał się w słomę i zasnął.
Nagle ojciec usłyszał głos kobiety-żołnierza w języku rosyjskim:
– Kaban u was jest?
– Nie – odpowiedział.
Dla sprawdzenia kobieta zajrzała do obory, ale praktycznie nic nie zobaczyła. Poszli więc dalej. Ojciec wrócił do pustego domu, w którym nie tylko nie było ludzi, ale także mebli, odzieży, obuwia, bo to wszystko wyniesiono w obawie, by nie spłonęło. W domu pełno było żołnierzy rosyjskich. Głodni, źle ubrani i, jak twierdził ojciec, chyba pijani. Nosili już części łóżek, by palić w kuchni. Ojciec zabrał im z rąk owe części łóżka, a przyniósł im drzewa. Wszyscy obstawili kuchnię, grzali się i odpoczywali. W pewnym momencie wpadł jeden trzymając w ręku długi papier. Jeszcze ze drzwi wołał donośnym głosem:
– Katory gramotny?
Niestety pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zwinięty w rulon papier obiegł wszystkich, ale nikt nic z niego nie zrozumiał.
Powoli uciszyło się, na dworze wstawał świt, robiło się coraz jaśniej. Mama zabrała mnie i brata i uciekliśmy do Jednorożca, który prawdopodobnie był już wyzwolony, bo front już przeszedł. Szliśmy drogą najkrótszą – przez Zadziory, Okół i do Pogorzeli. Jak okiem sięgnąć wszędzie leżały ciała zabitych żołnierzy, powykręcane w różnych pozycjach, zmarznięte na kość.
Tego widoku nie zapomnę nigdy. To był przerażający obraz pola po bitwie. Gdyby mi kto opowiadał, gotów byłbym nie uwierzyć.
Doszliśmy do Pogorzeli. Wszędzie pełno było wojsk rosyjskich. Około godziny 10-tej przypędzono jeńców niemieckich. Stali na mrozie, na śniegu w skarpetach i czekali na rozkaz dowództwa rosyjskiego. Dowiedział się o tym mój brat i zabrał mnie, by popatrzeć. Ten obraz również utkwił mi w pamięci na zawsze. Uczucie lęku, współczucia dla niewinnego być może człowieka, żołnierza, to także zakorzeniło się w moim sercu na dobre. Prawie nieustannie patrzyliśmy na północ, ale nic nie było widać. Na próżno natężaliśmy słuch, wszędzie było cicho i spokojnie. Czasem było słychać strzały, ale bardzo daleko.
Mama podjęła decyzję powrotu do domu. Wracaliśmy tą samą drogą, ale obraz był już zmieniony. Prawie wszyscy zabici mieli pościągane buty, niektórzy nawet leżeli bez mundurów. To było straszne, że człowiek dopuszcza się tak haniebnych czynów. Za dobrą godzinę byliśmy już w domu, w Olszewce. Ojciec przedstawił nam bilans wczorajszej bitwy. Zginęła Stasia Teofilów na Wygonie, gdy biegła od Grabowskich do domu. We własnym domu zabita została Krysiakowa. Spaliły się domy, obory u Chudzika, Jędrzejów, Lasków, Olendrów, Grzybów. Organistówka miała rozwalony jeden róg. To czołg niemiecki uszkodził budynek. Tory kolejowe nie były uszkodzone, ale bomby leciały. Spadły na nasze pole. Zrobiły ogromne wyrwy. Jedna była tak ogromna, że do dziś jest niezasypana.
W naszym gospodarstwie przetrwały wojnę dwie krowy, kulawy koń i świnia. Budynki zostały nietknięte, ale kule trafiły w drewno ścian budynków.
Ludzie powoli wracali do codziennych prac. Schron wypełniony do ostatniego miejsca także opustoszał. Bój przeszedł na północ, chociaż w lasach słychać jeszcze odgłosy strzałów. W lesie "pod Chmielem" musiał być także ogromny bój, ponieważ leżało dużo zabitych, a niemieckie hełmy odnajdywano jeszcze przez kilka lat.
Kiedy byłem dzieckiem i chodziliśmy z matką na grzyby, pełno było wykopanych dosyć głębokich stanowisk obronnych i innych pozostałości po wojnie, które istniały przez wiele lat, z czasem zostały zasypane w naturalny sposób.
I nastał stan ciszy. Upragniona wolność zajrzała w każde okno niskich drewnianych kurpiowskich chat. Wojsk radzieckich było jeszcze sporo przez kilka dni. Zaczęło się inne życie, życie w tak upragnionej, a tak krwawo zdobytej wolności.
Ale gorzkie były czasami owoce tej wolności, a gorzki jej smak zapachniał niejednemu. Życie zaczęło tętnić inaczej. "To demokracja, to równe prawa dla wszystkich" – głosili agitatorzy.
Ludzie nędznie, w biedzie, nieraz o głodzie i chłodzie, może nawet w trudniejszej sytuacji niż za okupanta rozpoczęli trudną, codzienną egzystencję. Zniszczenia wojenne były większe niż się wydawało, większe niż przypuszczał największy pesymista.
Ludzie zaczęli "radzić" sobie w swoisty sposób. Na łąkach, na polach, w lasach, w rowach leżało przecież tyle broni i amunicji. Sprytniejsi zaczęli te "zdobycze" chomikować, a później w najrozmaitszy sposób wykorzystywać dla własnych potrzeb. Najpierw zaczęli wykorzystywać broń w prosty sposób – do kłusownictwa, później w sposób już przemyślany – dla rabunków i rozbojów pod płaszczykiem walki politycznej z drugim wrogiem – z rządem komunistycznym.
Źródło: 19 stycznia 1945 roku we wspomnieniach Eugeniusza Kucińskiego. „Gdzie na mapie świata, maleńki znak...", [w:] Zapiski Ziemi Jednorożeckiej, red. M. Dworniczak i in., Jednorożec 2011, s. 125–127.
MARIANNA PIOTRAK Z MORDWÓW (1933–2018) Z JEDNOROŻCA
(...) Pamiętam, jak front nachodził na Jednorożec. Był styczeń 1945 r. Ogromny, trzaskający mróz. Od strony kościoła szedł sznur czołgów niemieckich. Dwóch Niemców jechało na przedzie na motocyklu. Niemiec siedzący w koszu wskazywał laską na kolejne podwórza po obu stronach drogi, na które skręcał czołg. Z przerażeniem patrzyliśmy, jak czołgi skręcają coraz bliżej naszej posesji u Obrębskich. Skręcił do Krawczyków [Piotra i Stanisławy z Żokowskich – przyp. M.W.K.] i ustawił się lufą do kościoła, do Bakułów, do Parciaków [Jan i Marianny z Nizielskich – przyp. M.W.K.], do Piotraków Olków. Wraz z czołgami szły tłumy wojska niemieckiego.
Początkowo mówiono w Jednorożcu żeby nie uciekać, siedzieć na miejscu i przeczekać. Jednak jak zostaliśmy, tak jak pozostali mieszkańcy Jednorożca, obstawieni czołgami, a na podwórkach było wojsko, powstał niepokój i strach. Nie wiedzieliśmy, co robić, gdzie uciekać. Kilka rodzin schroniło się u Malinowskich na Grądzie w Jednorożcu. Wśród nich była także rodzina Rykowskiego Jana. Dwóch ich chłopców zabili żołnierze radzieccy, gdy na chwilę wybiegli z domu na podwórko. Mój brat Stasiek Mordwa wywiózł bratową Antosię [z Nizielskich – przyp. M.W.K.] z dziećmi do Olszewki. My, i wiele innych rodzin, postanowiliśmy uciekać z dobytkiem i tym co najpotrzebniejsze do Ulasku, na zarośnięty lasem pas paśników Ulatowo-Pogorzeli [dziś paśniki za posesją Stanisławy Ferenc – przyp. J.P.]. Znów na wozy ładowano żyto, pierzyny, ciepłe okrycia, chleb i inne rzecz do jedzenia. Za wozami gnano krowy, obce i świnie. Część rolników pozostawiło zwierzęta w oborach, mówili, że blisko więc będą chodzili je karmić. My wzięliśmy swoje zwierzęta. Podróż do Ulasku mimo, że krótka była bardzo uciążliwa, gdyż teren był pełen świeżo wykopanych okopów. Nawet bydło radziło sobie jak mogło – krowy przeskakiwały przez okopy i szły dalej. Jeśli krowa nie mogła wyjść z okopu inni rolnicy pomagali ją wyciągnąć. Okopami przemykało się dużo żołnierzy niemieckich.
Do Ulasku najechało się bardzo dużo wozów. Było bardzo ciasno – dużo ludzi, wozów i zwierząt. Cały czas były naloty samolotów, rwały się bomby. Nasi Obrębscy powiedzieli, że na łące po Orłem mają dwa schrony i, że tam będzie bezpieczniej. Uzgodniono, że należy tam zaprowadzić dzieci. Poszli tam z nami: Obrębska, mój brat Franek [Mordwa – przyp. M.W.K.] i Janek z żoną Stefanią i ich maleńkimi dziećmi Edkiem Mordwą i Jadzią (później Pszczółkowską), Marysią (później Zadrożną). Szliśmy jedni za drugimi po wydeptanym śniegu przez dorosłych. Schrony były to jamy wykopane w ziemi, zatknięte gałęziami i pokryte kępami murawy. W obu schronach było nas tak dużo, że nie mogliśmy się poruszać. Co jakiś czas w ciemności było słychać: "Odsuń się choć trochę, bo chcę wyprostować rękę", "Odsuń się, bo chcę wyprostować nogę". Było tam bardzo zimno, na ścianach był mróz. Za jakiś czas jak nagrzaliśmy schron swoimi oddechami siedzieliśmy w błocie, a ściany schronu i sufit stały się mokre.
Najstarszym dzieckiem w naszym schronie była Władzia Obrębska [po mężu Pietrak – przyp. J.P.]. Nocą przychodziła do nas Obrębska z mlekiem i chlebem. Zanim do nas przyszła mleko z gorącego było zimne, ale nie zmarznięte, można było je pić. Powiedziała nam, że wszyscy żyją, że Krawczyk Piotr i Koper Władysław wywiesili nad drzewami w Ulasku białe płachty (z poszewek na poduszki) i samoloty tylko przelatują nad Ulaskiem.
Tak z innymi dziećmi siedziałam 2 noce i 2 dni. Ostatniego dnia, o południu, jak po cichu modliliśmy się, usłyszeliśmy, że ktoś idzie i zatrzymuje się przy naszym schronie. Zrobiło się bardzo cicho, nikt nie płakał. Słyszeliśmy, jak co jakiś czas zbliżała się kolejna osoba i zatrzymuje przy schronie. Tak doszło aż 12 osób. W pewnym momencie wyszarpnięto kierz ziemi, który nas przykrywał, i zobaczyliśmy karabiny skierowane w naszą stronę. Wszyscy zaczęliśmy płakać. Byli to żołnierze radzieccy ubrani w białe cienkie, pobrudzone ubrania. Powiedzieli "Cicho, malciki!" i położyli się na ziemię wokół schronu. Powiedzieli "Germana nie ma, pajdzi do dzierewni". Mieli ze sobą bardzo dokładne mapy, tak, że widać było zaznaczony każdy dom. Powiedzieli, że idą "na Olszewku". Przez odkrytą dziurę w schronie patrzyliśmy, jak odchodzili od nas pojedynczo, co kilka minut następny w kierunku góry Orzoł [wzgórze nad Orzycem, dawniej wyspa w widłach rzeki – przyp. M.W.K.].
Orzyc był zamarznięty. Jak się okazało Niemcy byli jeszcze na Budziskach i ich zauważyli. Nie zdołali jeszcze wejść na górę Orzoł, gdy rozpoczął się bój. Bomby rozrywały się wokół nas, aż się gotowało, aż cały schron "chodził". Kawały zmarzniętej ziemi rozrywały się nad nami. Trwało to długo. Jak potem rozmawialiśmy, to nie wiedzieliśmy, czy bardziej baliśmy się jak podchodzili do nas żołnierze, czy później, w czasie boju.
Gdy uspokoiło się, Leosia Mordwa [z Opalachów – przyp. M.W.K.] (bez ręki) przyszła po nas. Powiedziała, że Niemca nie ma, że teraz są Ruscy. Powiedziała także, że jak jej rodzina wróciła do Jednorożca zastała zarżnięte przez ruskich wszystkie owce, świnie i krowy. Mój tata Aleksander Mordwa, jak wracał z Ulasku, zabrano mu dobry wóz i 2 konie z nowymi puszorkami. Pozostawili nam lichą taradejkę. Biedowaliśmy strasznie ale byli jeszcze bardziej poszkodowani. Mordwie Jasiowi zabili przywiązaną przy wozie krowę i zabrali. Zabrali mu także z kufra najcenniejsze rzeczy: dużą chustkę, obrus, ubrania. Było dużo płaczu. Okazało się, że najbardziej poszkodawanymi byli ci rolnicy, którzy zostawili zwierzęta w oborze. Nie było ich lub były pozarzynane. Właściciele musieli natychmiast gotować mięso i ziemniaki. Ruscy jedli je nawet nie doprawione.
Wojsko rosyjskie przyszło do Jednorożca brudne, głodne, usmarkane, obdarte, ciągnęły się za każdym poprute, porozrywane strzępy materiału. Buty walonki były powydeptywane na piętach tak, że przody sterczały im wysoko. Część szła, a niektórzy jechali lichymi wozami. Krzyczeli "Daleko do Germanii?" oraz "chleba i sało!". Wojsko nie miało kuchni polowej, każdy żołnierz rosyjski musiał sam starać się o coś do jedzenia. Widziałam, jak sąsiadka Obrębska [po mężu Pietrak – przyp. J.P.] kroiła im duży bochen chleba w oknie i rzucała w ich kierunku, a oni chwytali pajdy chleba w powietrzu i natychmiast zjadali. Przez kilka dni byli w naszym domu u Obrębskich. Musieliśmy im gotować mięso i smażyć placki ziemniaczane. Tylko jedli, popijali alkohol, grali, tańczyli. Jedni wyszli z domu, drudzy przychodzili. Tak wyskrobaliśmy pół piwnicy kartofli.
Codziennością były kradzieże ubrań, butów, pościeli, talerzy i innych rzeczy. U jednych ukradli, u drugich sprzedawali za wódkę lub sało (mięso lub słoninę). Strach było wywiesić na sznurze pranie bo zaraz było skradzione. Byłam świadkiem jak do Grabowskiego Stanisława z Jednorożca (później był sołtysem) przyjechali ludzie aż z Pogorzeli po ładną pościel z krosien, którą od ruskiego wojska kupił. U Wilgi Józefa ze Stegien ruscy wykopali w szopie kufer z najlepszymi rzeczami (sukienkami, swetrami, spódnicami, wyprawionymi skórkami z owiec) i sprzedali naszemu Obrębskiemu Stanisławowi. Większość ludzi była dobra i oddawali skradzione rzeczy właścicielom, Obrębscy też zwrócili.
Wszyscy w Jednorożcu nazywali ich "chebra ruska". Inaczej zachowywał się starszy stopniem wojskowy, który mieszkał u Franciszka Rusinów. Całe piersi miał obwieszone medalami. Żołnierze pilnowali go cały czas, chodząc od furtki do schodów. Pewnego dnia Sopęch Paweł poszedł z synem Kazikiem do Rusina Franciszka zobaczyć, co słychać u jego rodziny. Żołnierz z obstawy chciał go zabić. Kazik krzyczał, a Sopęch próbował po polsku wyjaśnić, że tylko przyszedł w odwiedziny do siostry. Wyratował go z poważnej opresji [Jan – przyp. M.W.K.] Suchowiecki, sąsiad Rusinów, który dobrze znał rosyjski. Po tym zdarzeniu oficer rosyjski wziął do siebie Suchowieckiego i kilka godzin rozmawiali. Kilka razy powtarzał, że w Rosji jest straszna bieda i, że jeśli przeżyje wojnę, to na pewno nie wróci do Rosji.
Zaraz po wojnie, po odejściu wysiedlonych brat Janek Mordwa z bratową Stefanią [z Opalachów – przyp. M.W.K.] zaprosili moją rodzinę do siebie. Mieszkaliśmy u nich krótko, gdyż po pobudowaniu śpichrza, na miejscu spalonego wcześniej w pożarze, wyprowadziliśmy się do siebie. W śpichrzu mieszkaliśmy ze 3 lata, aż tato pobudował dom od ulicy. Wcześniej brat Stasiek pobudował dom w podwórku i tam zamieszkał ze swoją rodziną.
Nasze wojsko przyszło do Jednorożca na wiosnę 1945 r., żeby odminowywać pola i wszystkie drogi. Nazywano ich "minerzy". Było ich dużo. Mieszkali w kilku domach w Jednorożcu po jednym lub po dwóch. Jeden mieszkał u mojego brata Janka Mordwy (wtedy gdy razem z rodziną mieszkałam u Janka). Na drzwiach wszystkich domów, gdzie mieszkali był napis informujący że tu mieszka żołnierz. Dnia 19 marca 1945 r. przyszedł do Janka i spytał:
– Jaki dziś dzień?
Brat Janek powiedział, że piątek. Odpowiedział:
– Och jaki nieszczęśliwy dzień, zginęło 2 naszych żołnierzy.
Zginęło dwóch, którzy mieszkali u Tworkowskich na Żydowie. Pamiętam ich pogrzeb. Wyprowadzani byli od Tworkowskich. Stary nasz ksiądz słabo już chodził, więc przed trumnami wieziono go na wozie. Na naszym cmentarzu leży 3 minerów. Pochowani zostali zaraz w rogu cmentarza w Jednorożcu. Rodzina jednego z nich niedawno postawiła mu pomnik z napisem: "Śp. Jan Jaśnikowski, 20 lat. Żołnierz Ludowego Wojska Polskiego. Zginął podczas rozbrajania miny przy Kościele parafialnym w Jednorożcu w dniu 19 marca 1945 r.".
Jak przyszło wojsko polskie do Jednorożca, to gotowano dla nich w kilku domach, np. u Krajewskich naprzeciwko mojego brata Janka. Ze starszą siostrą Jadwigą obierałam u nich kartofle. Kartofle obierało także wiele starszych kobiet i młodych dziewcząt (Stasia Sopęska, Jadzia Malinowska, jej siostra Zosia, Opalachowa i Mątwicka). Przy obieraniu śpiewaliśmy piosenki. (...)
Źródło: Jednorożeckie Archiwum Społeczne, Wspomnienia Marianny Piotrak z Mordwów (spisała Janina Popiołek), [mps] 2011–2013.
Nagrobek 3 saperów, młodzieńców z Jednorożca, na miejscowym cmentarzu parafialnym. Fot. M.W. Kmoch, 8 VII 2016 r. |
Wstęp na podstawie książki W. Łukaszewskiego, Nowe jarzmo. Życie społeczno-polityczne na północnym Mazowszu w latach 1945–1956, Kraków 2019. Wspomnienia Mariana Rawy cytuję za pośrednictwem W. Łukaszewskiego. Personalia osób z Jednorożca na podstawie: Jednorożeckie Archiwum Społeczne, Mieszkańcy Jednorożca przed II wojną światową, oprac. Janina Popiołek [mps] 2014–2017.
Do następnego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz