14 czerwca 2014

MAŁA OJCZYZNA: kurpiowskie legendy z powiatu przasnyskiego

Jest w końcu nowy post! I to regionalny! Z legendami! Nie sądziłam, że znajdę coś jeszcze, ale przypadkowo coś udało mi się wyszperać ;) Legendy (jak również ilustracje bez podpisu) pochodzą z książki Zdzisława Nowaka pt. Jak Boruta zakochał się w karczmarzowej córce. Baśnie i legendy kurpiowskie, wydanej w Warszawie w 1988 r. Zapraszam!







SKĄD SIĘ WZIĘŁY TRZY WIEŻE W HERBIE PRZASNYSZA
- Ropucha! Ojej, tatku kochany, ropucha! - wrzasnął nagle Maćko stając jak wryty. - Przelazła mi drogę.
- No to co braciszku? Cha cha cha! Gęsiej skórki dostałeś na widok zwyczajnej ropuchy? - parsknął śmiechem Przemko postępujący z tyłu. - Czego się boisz? Przecież Cię nie ugryzie.
- Ale może mnie opluć trującą śliną i zamienić w krasnego muchomora – obruszył się Maćko i podnosząc nogi wysoko jak bociek ostrożnie ominął paproć, pod którą zniknęła ropucha. - jużeś zapomniał, co o leśnych gadach rozpowiadała ciotka Jagła? Ponoć nieszczęścia okrutne przynoszą i domowej zwierzynie, i ludziom poczciwym. Ciotka Jagła powiada, że lepiej już, aby człekowi dwa czarne koty drogę przelazły niźli jedna marna ropucha.
- Za bardzo bierzesz sobie do serca bajduły naszej ciotki Jagły, synku – bartnik Przasnych uśmiechnął się leciutko pod wąsem i przełożył z jednego ramienia na drugie długi pręt z dębiny, zwany przez puszczaków macaczem, a służący im do wymacywania drogi podczas przeprawy przez bagna. -Czegóż to ludziska nie wygadują o życiu w książęcej Zagajnicy. Wszystko dlatego, że sami niewiele o nim wiedzą. Czterdzieści wiosen łażę po puszczy i jeszczem nie widział, ażeby ropucha wyrządziła komuś krzywdę. Rozumie się, jeśli nie liczyć robaków. Bo te zjada na pęczki. I muchy, i komarzyska, i lichy, i rozmaite glisty. Ba, nie przepuści nawet myszy.
- Ropucha zje mysz? - Przemko spojrzał na ojca z niedowierzaniem. - Tatku, nie żartujecie?
- Raz patrzyłem na takie łowy. Prawda, ropucha ogromna wtedy była, mysz zaś maleńka, więc ją pożarła bez trudności – potwierdził bartnik. - Powiadam jeno, com widział na własne źrenice. Nie łżę ani pół słowa, synku.
Nie uszli kilkudziesięciu kroków, gdy spomiędzy starych szyszek wygramolił się jeż i i przemaszerował tuż przed nosem Maćka na drugą stronę ścieżyny. Za jeżem, wściekle ujadając, puścił się pies chłopców.
- Rozbój, dokąd pędzisz, kołku zatracony? - wykrzyknął w ślad za psem Przasnych.- Wracaj, zanim kolce nos ci pokaleczą na amen.
- A jeża nie boisz się, braciszku?
Maćko spojrzał na brata z wyrzutem.
-Przemeczku, wiesz przecież, że to poczciwy jeż, to nie szkaradne ropuszysko. Na odwrót, ciotka Jagła cięgiem gada, że spotkać jeża w borze, to jakby znaleźć złotego dukata na gościńcu. Pracowity i zapobiegliwy jeż zwykł przynosić ludziom szczęście.
Ledwie ruszyli w dalszą drogę, przez szum lasu, poprzez pracowity stukot dzięcioła i natrętne kukanie gżegżółki, przedarł się jakiś obcy głos, jakby jakoweś zawodzenie albo wołanie.
- Cichajcie – stary bartnik zatrzymał się i nakazał synom milczenie.
Wkrótce wołanie powtórzyło się. Ludzki głos niósł się gdzieś od strony moczarów, od Trzęsawisk Ponurego Rogalca.
- Pośpieszajmy z pomocą, synkowie – zdecydował bartnik.-Poniechajmy niedźwiedzia, który barć nam zniszczył. Za jego tropem rozejrzymy się później.
- Tatku, a jeśli to diabeł mami niewinne dusze? Nie chodźmy tam. Może bies rogaty chce nas podstępem ściągnąć na bagna? A potem zatopić? Pamiętacie, co wiosną opowiadał wuj Roch z Ciechonowa? To właśnie gdziesik tutaj zielonookie utopce pochwyciły go za portki i szarpały do siebie. Znaczy się na moczarową głębiznę, skąd dla żywych wyjścia nijakiego nie ma.
- Diabeł nie diabeł, utopiec nie utopiec, przecie ktosik woła ratunku – stary Przasnych znów przystanął na moment i przyłożył otwartą dłoń do ucha, żeby lepiej słyszeć. - A jeżeli wzywa pomocy, godzi mu się z takową pośpieszyć.
-Tatku, a jeśli to naprawdę jakiś czart borowy? - Maćko rozejrzał się bojaźliwie dookoła. - Jakieś piekielne dytko czyhające na ludzkie duszyczki?
- A cóżeś ty Maciusiu, dzisiaj taki zającem podszyty? - wtrącił się niecierpliwie Przemko, starszy z bartnikowych synów. - We trzech przecie jesteśmy w borze. A każdy z nas z ostrym oszczepem i łukiem. I z kołczanem pełnym strzał pokropionych wodą święconą przez wędrownego mnicha. Zapomniałeś, że onże mnich rozprawiał nam o wodzie święconej i grzesznych diabłach?
- Niczego nie zapomniałem – Maćko wzruszył ramionami. - Mnich powiadał, iż bies leśny stracha się wody święconej bardziej niż kulawa mysz jastrzębia na niebie. Albo królik głodnej lisicy.
- Nie bądźże więc, Maciusiu, ani kulawą myszą, ani tłustym królikiem.
Przemaszerowali kawał drogi. Powtarzające się od czasu do czasu wołanie stawało się coraz wyraźniejsze.
- Chłop to woła, nie baba – mruknął do siebie Przasnych i jeszcze przyśpieszył kroku.
- Tatku, nie chodźmy dalej. Tam niebezpiecznie – Maćko usiłował przytrzymać ojca za rękaw. - Toć to pewnie nie człowiek, ale któryś z Borutowych krewniaków. Diabeł Rogalec, Smrodnik z gębą pełną dymiącej siarki albo Odmieniec z jałowcowym chwostem. Albo jeszcze jakiś inny ogoniasty.
- Puść, synku. Nie godzi się zwlekać z pomocą istocie potrzebującej.
- Tatku, pamiętacie brodawkową ropuchę? - Maćko nie ustępował. - Ropuszysko nieszczęście zwiastuje. Wszyscy o tym dobrze wiedzą. Tatku kochany, lepiej zawracajmy.
- A jeża pamiętasz, Maciusiu? -wtrącił się znów Przemko i pociągnął brata za połę kubraka. - Też go dzisiaj spotkaliśmy. Jeż szczęście przynosi. Chodźmy zatem szybciej. Najlepiej biegiem, bo dotrzeć trza na moczary, póki jeszcze nie jest za późno.
Pobiegli więc.
Nad Trzęsawiska Ponurego Rogalca dotarli nieomal w ostatniej chwili.
W bagnach tkwił człowiek. Nieznajomy długie minuty szarpał się, usiłując walczyć z chciwymi moczarami, ale nadaremnie. Beznadziejne położenie sprawiło w końcu, że i o wołaniu, i o ratunku zaprzestał myśleć. Najwyraźniej i siły opuściły go dokumentnie.


Puszczacy błyskawicznie odrzucili na bok oszczepy oraz łuki z kołczanami i ustawili się jeden za drugim. Maćko złapał za rękę Przemka, Przemko za lewą rękę ojca, ojciec zaś wysunął przed siebie, jak mógł najdalej, mocny i długaśny pręt swego bagiennego macacza.
-Chwyćcie panie, a mocno! I nie puszczajcie, na Boga! Zaraz was stamtąd wyciągniemy! O tak, dobrze. Jeszcze troszeczkę... jeszcze... już!
Przemoczony do suchej nitki i śmierdzący bagnem nieznajomy zwalił się u stóp bartnika. Dysząc ciężko, na wpół przytomny leżał dłuższą chwilę bez ruchu. Wreszcie uniósł głowę i wystękał z wysiłkiem:
-Kim jesteście, dobrzy ludzie? Powiadajcie, komu żywot zawdzięczam?
-Myśmy, panie, tutejsi. Bartnicy żyjący z pracy pszczół w borze. Jam Przasnych, a to moi synkowie, Maćko i Przemko. Usłyszeliśmy wołanie, więc pobiegliśmy w tę stronę ile sił w nogach. W puszczy zwyczajna to rzecz śpieszyć z pomocą człowiekowi znajdującemu się w potrzebie.
Leżący na murawie, nadal ciężko dysząc, wyjaśnił:
-Księciem waszym jestem. Panem na Mazowszu. Przez bór jechałem, gdy koń mnie poniósł. Wystrachał się kosmatego i oszalały z przerażenia pomknął wprost na mokradła. Zginął w tych błotach. Ledwiem zdążył wyciągnąć nogi ze strzemion i zeskoczyć z siodła. Ale i tak kostucha dosięgła by mnie tu swoją kosą, gdybyście nie nadbiegli w porę.
-Później nam to wszystko opowiecie, wielki panie – Przasnych pochylił się nad leżącym i wyciągnął doń rękę. - Teraz jak najrychlej trza nam się dostać do chałupy. Trzeba cię panie, porządnie osuszyć, natrzeć ziołowym mazidłem i napoić czymś bardzo gorącym. Spróbujcie wstać, wielki panie. Ruszamy w drogę.
Zaledwie książę mazowiecki dźwignął się na nogi i zrobił ze dwa labo trzy kroki, nieoczekiwanie potknął się i jak długi runął na ziemię. Kiedy bartnik dopomógł mu ponownie wstać, na czole niedoszłego topielca wyrósł guz wielkości kukułczego jaja.
-Nic to, szlachetny panie. Pewnikiem zawadziliście tu gdzieś o sosnowy korzeń. Aby bólu się pozbyć, zimny nóż przyłożymy do łba. Obaczycie, zaraz wam ociupinę ulży.
Do chaty na polanie puszczacka gromadka, prowadzona przez psa, dotarła późnym wieczorem. Już od progu bartnik zakomendował:
-Wywczasuj się, wielki panie, do samiuśkiego rana i zapomnij na zawsze o tamtym przeklętym topielisku. A teraz do roboty. Dopomóżcie mi, synkowie.
Nie zwlekając we trzech rozebrali księcia z wilgotnych szat, natarli mocno bobrową skórką, aż zrobił się czerwony niczym dziób klekota, następnie ułożyli na niedźwiedzim futrze i nakryli troskliwie siedmioma wilczymi skórami. Napoili także naparem z leśnych ziół i malin zaprawionych lipowym miodem, aby się porządnie wypocił, bo wiadomo nie od dzisiaj, iż z cierpiącego choroba musi spłynąć wraz ze strużkami potu.
Ledwo spod książęcych skór rozległo się chrapanie, Przasnych skinął na młodszego syna, aby wyszedł z nim przed chałupę.
- Czemuś to zrobił, Maciusiu?
- A co, tatku?
- Nie udawaj, dobrze widziałem. Umyślnie podstawiłeś nogę księciu. Dlaczego?
- A bo... bo ciągle nie byłem pewien, czy to aby nie czart bagienny przybrał przed nami wielmożną postać.
- I dlatego biedaka, który i tak cudem stał na nogach, musiałeś obalić na ziemię?
- Nie inaczej, tatku. Chciałem przekonać się, czy w nim nie ma diabelskiego łgarstwa, czy naprawdę to książę? Gdyby był to bies, nie rymnąłby na łeb, ale spadł na cztery łapy niczym kocur. No i wtedy łacno przekonałbym się, czy od spodu ma kopyta zamiast stopy. Czart guza też by sobie chyba nie nabił na twardej czaszce, a tymczasem wszyscyśmy widzieli ogromniastą śliwę. Teraz, tatku kochany, nie ma nijakiej wątpliwości. Nie bies to, lecz zwyczajny człowiek. Nie, no niezwyczajny, jeno sam książę.
Przasnych udał zagniewanie.
-Za to ja mam wątpliwości, kołku zatracony, czy wielki pan nie każe cię wysiec rózgami, kiedy domyśli się, że to wcale nie za przyczyną sosnowego korzenia owocowała mu owa śliwa na głowie.
Na szczęście wszystko skończyło się znakomicie. Rano książę wylazł spod wilczych futer i wesół niby leśny szczygieł. Gadał nieustannie, śmiał się i podkpiwał z wczorajszej przygody.
Kiedy zaś Przasnych postawił przed nim dzban miodu i cynowy kubek, książę zażądał:
-Weź sobie i kubek, zbawco mój, przepijemy.
Drugiego cynowego kubka w chałupie nie było, bartnik postawił więc na ławie niewielki garnek z wypalanej gliny. Książę nalał pitnego miodu do obydwu naczyń i trącił się z gospodarzem.
-Zdrowie twoje i twoich synków, bartniku. Ocaliliście mi żywot. Bez waszej pomocy zginałbym marnie na moczarach. Czymże mogę się wam wywdzięczyć?
-Dobrym słowem, wielki panie. Wystarczy, bo nie potrzebujemy niczego. Książęcy las przecie nas karmi i odziewa – odrzekł Przasnych mocno wzruszony i nie wiedząc, co by tu jeszcze powiedzieć, dorzucił zgodnie z nawykiem: - Mamy co trzeba, kołku zatracony.
Książę spojrzał zdumiony na bartniku i aż gębę rozdziawił szeroko.
-Wybaczcie ojcu, panie wielki – wtrącił się szybko Przemko – to tylko takie jego powiedzenie. Nic nie znaczące.
-Ależ nie gniewam się, bartniku – książę roześmiał się ubawiony. - Na miejscu tej chałupiny dwór wam wystawię okazały. A obok każę wybudować zamek, do którego będę zjeżdżać z drużyną, gdy przyjdzie mi chętka zapolować w borze na żubra, tura lub łosia.
I stało się wedle książęcego życzenia. Na leśnej polanie wkrótce wzniósł się piękny dwór z dębowych bali, tuż obok zaś zameczek książęcy z trzema wieżycami. Niebawem wokół zamku wyrosły zabudowania dalszych puszczaków.
Od tamtej pory minęło kilka stuleci. Po dębowym dworze Przasnycha i książęcej warowni nie pozostało dzisiaj ani śladu.
Ale czy naprawdę? Pozostała wszakże ta legenda. Oraz miasto na polanie wyrosłe z bartnikowej osady. Przasnysz się nazywa. Pozostał również herb Przasnysza, nadany gródkowi leśnemu przez pana na Mazowszu. Herb z trzema wieżycami na tarczy. Jedną wyższą i dwie nieco niższymi wznoszącymi się nad murem obronnym i bramą wjazdową. Nietrudno domyślić się, że te trzy wieże książę umieścił w herbie na cześć starego bartnika Przasnycha i jego dwóch dzielnych synów.


Współczesny herb miasta Przasnysz.



O TYM, JAK MAĆKO PRZASNYSKIEGO STAROSTĘ WYSTRYCHNĄŁ NA DUDKA
Różni bywają ludzi na tym bożym świecie. Bywają mądrzy i inteligentni, ale bywają też głupi i ciemni jak tabaka w rogu. Bywają szlachetni i skromni, a bywają podstępni i zarozumiali. Bywają życiowe niedorajdy i bywają spryciarze gotowi sprzedać za dobrą monetę nawet kota w worku. Bywają ludzi o gołębich sercach i bywają istoty drapieżniejsze od wieków.
Jaki był naprawdę starosta w Przasnyszu, zgadnąć dzisiaj trudno. Jedno wszakże wiadomo: przasnyski starosta uważał się za najmądrzejszego z urzędników królewskich na całym Mazowszu. Miał się za człowieka niebywale sprytnego, którego nikt nigdy w pole wywieść nie potrafi.
Wysokie mniemanie o sobie sprawia, iż człek taki zawsze jest szczęśliwy i kontent. Dobry humor zaś wzmaga apetyt. Nic przeto dziwnego, że pan Wolski, starosta w Przasnyszu od lat bardzo wielu, gruby był niczym beczka piwa. No i że tę beczkę dwóch hajduków z niemałym wysiłkiem podsadzało na konia, by jeżdżąc po okolicy mogła zawsze na wszystkich spoglądać z góry.
Niestety, znakomite samopoczucie imci starosty pewnego jesiennego dnia prysnęło jako bańka mydlana. Zepsuło się na podobieństwo jaja porzuconego i zapomnianego przez nietroskliwą kwokę.
Tego właśnie dnia do Przasnysza wtoczyła się pędem czarna karoca, jakiej zwykle używali elektorscy dostojnicy. I zajechała nie pod karczmę w rynku, jak czynili to podróżni wędrujący z dalekiego Królewca do Warszawy, lecz wprost pod dwór starosty.  


W XIII w. na terenie Przasnysza, nad rzeką Węgierką, funkcjonowała osada targowa. Stał tu również dwór myśliwski książąt mazowieckich, którego opis zamieścił Henryk Sienkiewicz w "Krzyżakach”. W tym dworze Zbyszko z Bogdańca leczył się po ranie zadanej przez tura i tutaj pojął za żonę Danusię Jurandównę. Dwór miał stanąć na miejscu dawnego młyna młynarza Przaśnika. W powieści czytamy: Z Ciechanowa do Przasnysza nie było zbyt daleko i latem goniec na dobrym koniu mógł we dwie godziny przebiec drogę dzielącą dwa miasta. (...) do myśliwskiego dworu książęcego, który leżał za Przasnyszem, na brzegu borów, przybyli dopiero o brzasku. Dwór stał prawie oparty o puszczę, duży, niski, drewniany, mający jednakże szyby w oknach ze szklanych gomółek. Przed dworem widać było żurawie studzienne i dwie szopy dla koni, naokół zaś dworu roiło się od szałasów, skleconych naprędce z sosnowych gałęzi, i od namiotów ze skór. Przy szarzejącym dopiero dniu błyszczały jasno przed namiotami ogniska, a wokół nich stali osacznicy w kożuchach wełną do góry, w tołubach lisich, wilczych i niedźwiedzich. (...) ów dworzec książęcy był jakby ogniskiem, naokół którego, nawet w czasie nieobecności księcia, kupiły się dwa żywioły: miejski i leśny. Osacznicy nie lubili wychodzić z puszczy, gdyż nieswojo im było bez szumu drzew nad głowami, więc Przasnyszanie zwozili na ową leśną krawędź słynne swe piwa, mąkę mieloną w miejskich wiatrakach lub na wodnych młynach na Węgierce, sól rzadką w puszczy i poszukiwaną chciwie, żelaziwo, rzemienie i tym podobny owoc ludzkiej przemyślności, a brali w zamian skóry, kosztowne futra, suszone grzyby, orzechy, zioła w chorobach przydatne lub bryłki bursztynu, o które między Kurpiami nie było zbyt trudno. Z tego powodu około książęcego dworca wrzał jakby ustawiczny targ, który potęgował się jeszcze w czasie książęcych łowów, gdy i obowiązek, i ciekawość wywabiały mieszkańców z głębin leśnych. Być może pozostałości dworu opisanego przez Sienkiewicza znajdują się w piwnicy dawnego dworu starościńskiego w Przasnyszu (ul. Świerczewo 26-37). Po rozbiorach była to siedziba władz powiatowych, nazywany "ant" (od niem. das Amt-urząd); następnie własność rodziny Ostrowskich. Dwór został doprowadzony do ruiny w 1945 r. przez żołnierzy radzieckich, właścicielowi zaś odmówiono kredytu na remont i obiekt rozebrano. Podczas prac rozbiórkowych przebadano XVI-wieczne, gotyckie piwnice. Z resztek dworu właściciel posesji postawił nowy dom, zwany dziś "Antem Małym". Źródło.


Powóz toczył się jeszcze, gdy ze środka wyskoczył na dziedziniec niezwyczajny gość. Długi, suchy drab w czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu o szerokich skrzydłach. Istny gawron.
-Her Gott, ze skargą tu jestem – warknął przybysz na powitanie i zazgrzytał zębami, aż mu iskry sypnęły się z gęby. Nie czekając na odpowiedź pana starosty, rozpuścił język niczym łomżyńska kramarka. - Zażalenie wnoszę. Bo cóż za porządki panują na tych waszych drogach? Dwa razy każecie sobie płacić za jedno i to samo. Herr Gott, dlaczego?
-Niby za co, acan, płaciłeś raz i drugi? - pan Wolski wetknął dwa palce za szeroki, złotolicy pas spinający żupan i wypiął brzuch dostojnie.
-Z Królewca w specjalnej misji spieszę do Krakowa, na zamek królewski. Ziemie pruskie przebyłem spokojnie, bez żadnych awantur. Ledwie przekroczyłem granicę, natrafiłem jednakże na królewskich zbirów.
-Licz się ze słowami, acan. Nie u siebie jesteś. - starosta podniósł wysoko palec. - Nie obrażaj ludzi najmiłościwszego monarchy, jeśli nie pragniesz zadyndać na sośnie do góry nogami. Albo skończyć żywot w loszku pod wieżą.
Gość pohamował się nieco.
-A jak mogę inaczej nazwać rozbój w biały dzień w tych waszych Chorzelach? - zaczął tłumaczyć łagodniejszym tonem. - W tamtej komorze celnej dwukrotnie pobrano ode mnie opłatę graniczną. Najpierw siedem srebrnych talarów, potem znowu siedem. Jeszce raz pytam, dlaczego?
-Dwukrotnie? Nie mylisz się, acan? Urzędnicy królewscy swe powinności znają nienajgorzej. Przeto pojąć nie mogę, jak doszło dogodnej ubolewania pomyłki. Opowiedz mi, acan, wszystko dokładnie i po kolei.
Z wyjaśnień elektorskiego posła wynikało, że tuż przed Chorzelami wręczył on opłatę graniczną jakiemuś człowiekowi stróżującemu przy szlabanie na gościńcu. Takiej samej opłaty zażądano trochę dalej, w komorze celnej na rogatkach miasta.
-Jak wyglądał ów człek przy szlabanie? - zainteresował się starosta. - Zapamiętałeś, acan?
-A pewnie. Tak szkaradna gęba długo się śnić może po nocach. Włos sichy i zwichrzony, brwi krzaczaste jak u leśnego diabła. Na czole zaś szrama po cięciu szablą, niemała, chyba dziesięć cali.
Kiedy udobruchany pose – po wysączeniu gąsiorka mocnego węgrzyna i przełknięciu połowy udźca sarny – udał się wreszcie w dalszą drogę, pan starosta kazał pachołkowi wezwać do ogrodu Stacha Kuternogę, stajennego mającego pod pieczą wierzchowe rumaki.
-Żyłeś, Kuternogo, wśród puszczańskich zbójników przez długie lata. Pewnie wiesz, gdzie Maćkowa kryjówka?
Stajenny podrapał się za uchem.
-Czyja? Zbója Maćka? Tego z pokiereszowaną gębą? Ależ on od dawna porzucił rozbójnicze rzemiosło. Mieszka sobie spokojniutko w budzie postawionej na polanie nad samym Orzycem. Dziś to człek łagodnego charakteru nikiej niewinna owieczka. Ptaki łowi i sidła zastawia na drobną zwierzynę. Żyje z darów boru i z miedziaków, jakie dostaje za futerka na targu w Ostrołęce albo w Łomży. Ze zbójecką maczugą rozstał się przed wieloma laty. Teraz sławny jest pośród leśnych ludzi nie z rozboju na drogach, ale z dowcipu. Wesołek on ci jest. I sprytny aże strach. Ponoć nikt ze śmiertelnych przechytrzyć go nie potrafi. Wszyściutkich nabiera niczym małe dzieciuchy. Baby powiadają, że pokumał się z diabłem Borutą i właśnie dlatego stał się najsprytniejszym z ludzi.
-Głupiś, Koternogo. Znam sprytniejszych. Może on i dobry na naiwnych puszczaków. Prostych bartników, rudników, czy brudnych smolarzy. Człowiekowi prawdziwie inteligentnemu i wykształconemu przecież nie dorówna. Głowy pełnej zacnego oleju byle zbójca przechytrzyć nie zdoła. Sama myśl o tym wydaje się śmieszna.
Pan starosta poczuł się dotknięty do żywego. Jakże to? Były zbójca puszczański miałby być sprytniejszy od niego? Miałby zagrażać jego dotychczasowej sławie zdobytej przy niejednym stole i na niejednym szlacheckim sejmiku? Niedoczekanie.
-Szykuj mi wierzchowca na rano, Kuternogo – zarządził. - Najlepiej gniadosza. A i weź sobie jakiegoś zdrowego podjezdka. O rusznicy i o prochu także nie zapomnij. O świcie wyruszamy bowiem do puszczy. Muszę przekonać się na własne uszy, ile jest prawdy w tym, co ludziska gadają o starym rozbójniku. Widziałeś tego Prusaka, którego dopiero com gościł we dworze? Podobno Macko ocyganił go na siedem talarów.
-A może wcale nie Maciek, ale leśny diabeł nabrał elektorskiego pludrę? W tych borach, wielmożny panie, złych duchów prawdziwe zatrzęsienie. W każdym bagnie mieszkają moczarowe diablęta. A straszliwe wiedźmy latają nocami od dziupli do dziupli niczym sowy lub nietoperze.
-Głupiś, Kuternogo – pan Wolski machnął bezsilnie ręką. - Nie rezonuj po próżnicy, ale szykuj się pilnie do drogi. Pamiętaj, ruszamy wcześnie, o brzasku.
Świt zastał obu wędrowców w siodłach. Długo jechali przez ostępy Puszczy-Zagajnicy. Najpierw przez stary bór dębowy, potem przez gęstą świerczynę, by wreszcie dotrzeć do wzgórza, na którym wznosiły się trzy olbrzymie dęby splecione konarami niby w jakimś dziwacznym uścisku. -O, Belzebubowe dęby. Do Maćkowej chałupy stąd już nniedaleczko – uradował się kulawy Staszko. Od tych trzech dębów będzie jeszcze z godzinkę jazdy, nie dłużej.
-Ej, a kto mnie szuka po borze? I czego chce od zwyczajnego leśnego człeka?
Zza jałowcowej kępy wylazł mąż niewysoki, szeroki w barach, z siwą czupryną i ogromną blizną na policzku i skroni. Człowiek ów dzierżył na postronku łaciatą świnię.
-Witaj mi, Maćku – stajenny zeskoczył z konika i pobiegł naprzeciwko znajomka wołając radośnie: - To ja, Staszko Kutenoga. Stary Twój kamrat. Nie pamiętasz? Razem chadzaliśmy do Prus macać szablą kupców.
-Wszelki duch Pana Boga chwali. Staszku, a co ty tu robisz? Myślałem, żeś już dawno pomarł. Tak przynajmniej gadano u nas w borze. Chyba cię uszczypnę, by wiedzieć, jako jest naprawdę – zdumiał się i ucieszył leśny chłopek, trzymając z całej siły leśną świnię, wyrywającą mu się i kwiczącą głośno z przerażenia.
-Jadę do ciebie w gościnę wraz z moim panem Wolskim, starostą Przasnysza. Jegomość pan starosta sprawę ma do Ciebie.
-Kłaniam się do kolan jaśnie wielmożnemu panu staroście – Maćko pochylił odrobinę głowę – i zapytuję, co sprowadza go w to dzikie odludzie? W bory pełne drapieżnego zwierza i strachów rozmaitych?
-Na rynku w Przasnyszu ludziska powiadają, że jesteś najsprytniejszym człowiekiem w okolicy. Królem lisów cię zowią. Prawda li to, zbóju?
-Skoro ludzie tak twierdzą, nie śmiałbym zaprzeczać, wielmożny panie starosto.
Pan Wolski ściągnął brwi.
-Podobno ostatnio ocyganiłeś na siedem talarków elektorskiego posła śpieszącego z Królewca do Krakowa?
-Ocyganiłem? Boże uchowaj. Ja go jeno zapytałem tuż przed Chorzelami, czy wie, że za wjazd należy się taka właśnie opłata. Zamiast odpowiedzieć, że wie, podał mi przez okienko garść monet. Więc je wziąłem. Przyznasz, panie, ze nie wypadało obrażać nieznajomego odmową.
-Słyszałem również, że wystrychnąłeś na dudka książęcego zarządcę i jego skrybę? - ciągnął dalej przasnyski starosta. - A przedtem wielkiego łowczego naszego najmiłościwszego pana? A jeszcze wcześniej nie oszczędziłeś ponoć nawet łomżyńskiego kanonika?
-Wszystko to święta prawda. Tyle że niezupełna - odparł Maćko uśmiechając się pod nosem. - Każda z tych osób szlachetnych i dostojnych chciała mi udowodnić, iżem głupszy od niej ze sto a nawet tysiąc razy. Ja tylko się broniłem. Nie moja wina, że wszyscy oni – także i święta osoba z Łomży – powpadali we własne sidła i pułapki.
-Nie sztuka oszwabić tępego Prusaka, zbóju. Nie sztuka też wprowadzić w błąd łomżyńskiego kanonika, bo serce ma ufne niczym małe dziecko. Wierzę, że poradziłeś sobie z wielkim łowczym królewskim, jako i z książęcym zarządcą i jego skrybą. Nie wierzę natomiast, abyś poradził sobie ze mną. Oto, co przygnało mnie dzisiaj do boru. Chcę sprawdzić, zbóju, kto z nas dwóch jest naprawdę sprytniejszy. Do tej pory ani w Przasnyszu, ani w okolicy konkurenta w tym względzie nie miałem.
-Gotów jestem założyć się o najwyższą nagrodę, jaśnie panie starosto, że wygram pojedynek między nami dwoma.
-Chcesz się założyć? - pan Wolski zmarszczył czoło. - A nie można by tego załatwić inaczej? Szlachciowi z dziada pradziada, a do tego jeszcze i staroście, nie wypada trzymać zakład z byle chłopem.
-Puszczak nie jest pańszczyźnianym chłopem, nie jest żadnym byle kmiotkiem – obruszył się Maćko. -Puszczak jest człekiem wolnym. Chronionym w Zagajnicy poprzez królewskie nadania i przywileje.
-Zgoda, zbóju, niech będzie, jak powiadasz. Bierzmy się zatem za bary, bo niecierpliwość spala mnie od środka niczym mocna gorzałka.
-Nie za bary, co za języki - roześmiał się puszczak. - I za dowcipne fortele. Zanim jednak spróbujemy udowodnić sobie, kto kogo wyprowadzi w pole, mam do ciebie, jaśnie wielmożny starosto, dwie maleńkie prośby.
-Jakie? Gadajże. Byle szybko.
-Przede wszystkim odeślij stąd mego kamrata, a twego sługę. Jeśli wygrasz, rozgłoszę po całym borze, a także na jarmarku w Przasnyszu o twojej przewadze. Jeśli przegrasz, po cóż ci świadek z tak marnego stanu? Własną sromotę lepiej jest zawsze przetrawiać w samotności.
-Słyszałeś, Kuternogo? - pan Wolski skinął ręką na sługę. - Jedź teraz na ryby. Tylko wróć tutaj za dwie godziny. Tyle czasu wystarczy mi w zupełności.
Zaledwie Staszko Kuternoga zniknął na swoim podjezdku w zaroślach, leśny chłopek poklepał się niespokojnie po kieszeniach, pomacał za pazuchą, po czym zasępił się i zaczął burczeć cosik pod nosem.
-Co tam mruczysz? Czemu zwlekasz, zbóju? Gdziesz ta twoja druga prośba?
Macko rozłożył bezradnie ręce i wybąkał:
-Zapomniałem szyszki z domu. Niestety, panie starosto, nie mogę dzisiaj stawać do pojedynku.
-Jakiej znowu szyszki? Co ty bredzisz, zbóju? Zbaraniałeś na starość?
-Mówię o diabelskiej szyszce, którą wygrałem w karty od samego Boruty. Wierzę, że przynosi mi szczęście. Bez niej ci nie podołam. Jaśnie wielmożny panie starosto, przełóżmy naszą próbę na kiedy indziej. Może na jutro? Albo na pojutrze? Lub nawet za tydzień?
-Cóż ty sobie wyobrażasz, świński ogonie? Że przyjechałem do puszczy taki kawał drogi nadaremnie? Tylko głupek może wierzyć w moc sosnowych owoców. Mądrość i spryt zależy nie od diabelskich szyszek, lecz od tego, co kryje się pod własną czupryną.
-Kiedy bez szyszki nijak nie mogę – jęknął rozpaczliwie puszczak. - Pobiegłbym po nią do chałupy, ale piechotą przecie w godzinę nie zdążę, nie obrócę.
-No to weź mojego konia – zirytował się pan Wolski. - Ja tymczasem popilnuję twojego wieprzka.
Zrobili, jak postanowił przasnyski starosta. Maćko pogalopował w stronę chałupy do Borutową szyszkę, pan Wolski zaś rozsiadł się w cieniu jałowca dzierżąc na rzemieniu łaciatego wieprzka.




Taki obrazek zastał Staszko Kuternoga, kiedy po dwóch godzinach przybył pod trzy dęby i z kilkoma okoniami i sumami nanizanymi na pręt świeżej wikliny.
-Oho, widzę, że już po wszystkim. Tego się właśnie obawiałem, wielmożny panie. Dokonał nie byle sztuki, wymieniając z wami, panie, zwyczajnego prosiaka na wspaniałego gniadosza. Wsiadajcie na mojego podjezdka, aby nie drałować piechota. Ja zaś wezmę tę świnkę. Nie mamy na co czekać dłużej, zaraz zmierzchać będzie.
Dopiero teraz pan starosta zrozumiał, kto tu okazał się naprawdę sprytniejszy. Bez słowa wgramolił się na siodło i ze spuszczoną głową ruszył w kierunku Przasnysza.
Od tamtej pory krąży wśród Kurpiów przysłowie: „Więcej wart garniec przasnyskiego piwa niźli najsprytniejszy z przasnyskich starostów”.



MAŁO WIDZĘ, MAŁO SŁYSZĘ, BOM ZAJĘTY, DIABLE OGONIASTY - LEGENDA O POWSTANIU MAŁOWIDZA
O staroście przasnyskim mawiano rozmaicie. Jedni powiadali, że porządny jest, ino sknerą śmierdzi straszliwie. Drudzy, że na urzędach siedzą znacznie gorsi od niego. Jeszcze inni, że zamiast myśleć o losie królewskich poddanych, bardziej mu we łbie leśna zwierzyna, ptactwo oraz ryby.
To ostatnie było świętą prawdą. Starosta kazał sobie nawet wystawić dwór myśliwski niedaleko Orzyca, gdzie w każdej wolnej chwili zasadzał się na jelenie, daniele i sarny, a także na dziki. Przede wszystkim dla pięknych skór i smakowitego mięsiwa. Pewnie zasadzałby się i na niedźwiedzie czy ogromne tury i żubry, lecz się nieco ich obawiał. Za silne były, za niebezpieczne.
W tym czasie w borach królewskiej Zagajnicy roiło się nie tylko od dzikiego ptactwa i zwierzyny, roiło się też od czartów, kusych, dydków, biesów i inszego rogatego paskudztwa.
Z pewnością nie byłoby tej opowieści, gdyby któregoś dnia do myśliwskiego dworu nad Orzycem nie zakołatał człek z czarną, strzyżoną w szpic bródką.
Ubrany z cudzoziemska przybysz niemal od furty przystąpił do rzeczy:
-Złota ci przydać mogę, ile zapragniesz, mości panie starosto. Jednakże za niewielką usługę.
-Zgoda na każdą.
-A zatem możemy zaczynać. Na początek przynieś pusty worek, mości starosto. Będzie nam potrzebny.
-Po co mam łazić? Sługę zawołam, przyniesie. Od roboty i od łażenia mam pachołków.
-Nie masz. A w każdym razie nie teraz. Sam musisz pójść, mości starosto. Oto twoje pachołki. Przemieniłem ich, aby nam nie przeszkadzali w gawędzie – odpowiedział diabeł Boruta, bo nim był ów przybysz i pokazał pazurem na cztery czarne koty wystające spod ławy.
Zmarszczył czoło starosta, mruknął coś pod nosem, lecz nie protestował. Zwłaszcza że na widok nieszczęsnych pachołków przemienionych mogą diabelską w tłuste kocurzyska ciarki przebiegły mu po plecach. Rad nierad pośpieszył do izby czeladnej po worek.
-Worek połóż tutaj, mości starosto. Przedtem rozłóż go, bo winien być pusty i otwarty.
-A dlaczego?
-Zaraz zrozumiesz. Wpierw posłuchaj, co mam ci do powiedzenia, mości starosto. Nudzę się przeokropnie w borze. Wymyśliłem więc nową zabawę. Zabawę z pożytkiem dla ciebie, albo dla mnie.
-A na czym ma polegać ta twoja zabawa?
-Na liczeniu, mości starosto. Oto dziewięć groszaków, które musisz liczyć na przemiany, raz od jednego do dziewięciu, potem zaś od dziewięciu do jednego. Ile groszaków porachujesz bez błędu, tyle powskakuje do worka i przemieni się tam w dukaty ze szczerego złota. Jeśli nie popełnisz omyłki do chwili, w której kur poranny zapieje – wygrałeś. Wszystko złoto będzie twoje.
-A jeżeli popełnię błąd? Jeżeli omylę się w tym durnowatym rachowaniu? Co wówczas? Przeciem nie bakałarz księcia pana.
-Jeśli zrobisz najmniejszy błąd, choćby tyci-tyci, lub zapomnisz, ileś zdołał narachować do bladego świtu, przegrywasz duszę, mości panie starosto.
-No, to won mi teraz z oczu, czarci gnojku! - ryknął starosta. - Niechaj nikt nie waży mi się przeszkadzać, bo zabieram się do pilnego liczenia.
Po czym siadł na pieńku nad szeroką ławą i począł mruczeć przekładając monety:
-Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem i dziewięć. Zaledwie doliczył prawidłowo do dziewięciu, miedziane groszaki niby żywe pchły hyc-hyc! powskakiwały do worka, gdzie momentalnie pozamieniały się w złote dukaty. W tejże samej chwili na ławie pojawiły się niewiadomo skąd miedziane groszaki.
-A teraz na odwrót: dziewięć, osiem, siedem, sześć... jeden. Dziewięć i dziewięć to osiemnaście. I znowu do początku: jeden, dwa, trzy, cztery, … dziewięć. Osiemnaście i dziewięć to dwadzieścia siedem. I jeszcze raz od tyłu: dziewięć, osiem, siedem, sześć...




Przasnyski starosta liczy uważnie w tę i we w tę, nie śpieszy się, sumuje sumiennie i błędu jakoś nie popełnia. Nie zwraca nawet uwag na to, że Borucie przybył kompan, leśny Kozyra.
Tymczasem diabły niecierpliwią się, ogonami tłuką po zadkach, przestępują z kopyta na kopyto, bo czas umyka coraz szybciej, a tu starosta górą.
Wreszcie Boruta nie wytrzymał. Skinął na diabła Kozyrę i kazał mu lecieć na bagna w te pędy z pilnym rozkazem.
Po kwadransie w uchylonej furcie pojawiła się dziewka prześlicznej urody, z warkoczem do kostek i w leciuchnych szatach. Była to wiedźma moczarowa, która z woli Boruty przybrała zwiewną postać, ale tego, oczywiście, przasnyski starosta nie mógł wiedzieć.
Boruta zatarł ręce, pochylił się nad uchem liczącego i zawołał:
-Mości panie starosto, gościa masz. Zerknij, proszę, na tę krasawicę. Krew z mlekiem. Podobnej ślicznotki nie spotkasz ani na dworze książęcym ani na dworze najmiłościwszego monarchy.
-Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty, diable ogoniasty – odburknął niegrzecznie przasnyski starosta ani na chwilę nie przestając liczyć. Znad miedzianych groszaków nawet głowy nie podniósł.
Tym razem Boruta wezwał do siebie diabła Rogalca i coś mu tam szeptem rozkazał.
Po kwadransie diabeł worek pereł, śnieżnobiałych i wielkich niczym ziarna grochu, rozsypał u stóp starosty. Tak naprawdę nie były to wcale perły, lecz zwyczajne kozie bobki wyzbierane przez Rogalca pod lasem.
-Mości panie starosto, spójrz na te perły. Podobnych w życiu nie widziałeś i nieszybko zobaczysz. Połowę możesz sobie wybrać i zwiąć na pamiątkę naszego spotkania. A może chciałbyś je wszystkie?
-Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty przeogromnie. Ślepyś, ogoniasty durniu?
Zmarszczył brwi Boruta, ale cóż miał robić? Skinął na diabła Gniewnika, Lucyperowego ulubieńca, i jemu kazał lecieć do czartowej studni z nowym poleceniem.
Po kolejnym kwadransie sapiąc i stękając Gniewnik przytaszczył ciężki dzban klejnotów. Czegóż w nim nie było: i krwawe rubiny, i zielonkawe szmaragdy, i skrzące się diamenty, i turkusy bardziej turkusowe od oczu wodnych utopców. Nikt z ludzi nie poznałby, że nie były to szlachetne kamienie, lecz krople rosy i żaby skrzek przemienione przez Gniewnika w drogocenne kamienie.
-A, aj, co za cudowności! - zapiał głośno z zachwytu diabeł Boruta i wysypał klejnoty u stóp starosty. - Podobnie pięknych skarbów nie uświadczysz ani na dworze królewskim w Warszawie, ani nawet na krakowskim Wawelu. Mości panie starosto, zerknij jeno, a ostrożnie, abyś oślepł od nieziemskiego blasku.
Ale i tym razem przasnyski starosta nie przestając liczyć, odburknął:
-Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty, diable ogoniasty.
Poskrobał się Boruta pazurem za lewym uchem, jęknął głucho trzy razy i rozkazał diabełkowi, służył mu za pomocnika i gońca:
-Wyskrobku, pójdź na Polanę Wisielców i przyprowadź mi tu czym prędzej Odmieńca. Zasnął pewnie leniuch pod paprocią, bo nie słyszy mojego wołania.
Nie upłynął dalszy kwadrans, gdy diabełek pojawił się na dziedzińcu myśliwskiego dworu w towarzystwie czarta Odmieńca, pokraki o krwawym pysku i ogonie z jałowcowego chrustu.
-Pomocy żądam od ciebie, Odmieńcze. Miecz wspaniały zdał by mi się pilnie dla tego tam szlachetki. Ty swoje ogonisko na wszystko potrafisz odmienić. Przemień mi go zatem, a rychło, w oręż rycerską, zdolną oczarować przasnyskiego sknerę i uparciucha.
Odmieniec sięgnął łapą do tyłu , wyrwał sobie jałowcowy ogon i podał go Borucie, ale już nie jako kawał chrustu, lecz jako miecz rycerski ze złotą rękojeścią, wysadzaną drogimi kamieniami i pięknie cyzelowaną srebrnym ornamentem oraz tajemniczym tekstem wypisany arabskimi albo tureckimi literami-robaczkami.
-Furda perły i szlachetne kamienie – Boruta w podskokach zbliżył się do liczącego. - Dobre ona dla dam dworu marzących od rana do nocy o nowych świecidełkach. Prawdziwy mężczyzna szlacheckiego stanu powinien myśleć o orężu godnym rycerskiej prawicy. Mości panie starosto, popatrz, com przygotował ci w prezencie.
Przasnyski starosta głowy nawet nie odwrócił. Mruknął tylko spod nosa:
-Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty przeogromnie, ogoniasty wnuku piekieł.
Boruta najpierw jęknął z rozpaczy, a zaraz potem ze złości ugryzł się w palec. Wściekły wezwał diabła Kiczkę, najsprytniejszego z leśnych biesów. Posłuszny Kiczka przyleciał od razu.
-Masz swój rozum, rób więc, co chcesz, byleś tylko poplątał we łbie staroście – rozkazał mu Boruta.  
Pokazałem już upartemu szlachciurze dziewkę urodziwą i powabną naszego Kozyrki, pokazałem perły Rogalca, a także najpiękniejsze klejnoty Gniewnika. Również rycerski miecz Odmieńca nie widziany w tych stronach. Wszystko nadaremnie. Uparty osioł nawet łba nie podniósł na moment. Liczy jeno na groszaki i liczy na wygraną z piekłem. A do tego dopuścić nie wolno.
Kiczka uważnie wysłuchał diabła wyższego ranga. Pomyślał dłuższą chwilę, podrapał się pazurem w zmarszczone czoło i nic nie odpowiedział.
-Zasnąłeś, błotna gamajdo? - syknął Boruta zniecierpliwiony i pociągnął go za ogon. - Nie widzisz, ze nocka ma się ku końcowi? Jeszcze trochę i ten pyszałek wygra zakład z całym piekłem. Śpiesz się, jeśli nie chcesz, abym odesłał cię do podziemia, do najcięższych robót przy kotłach z duszami lechickich wielmożów.
-Spokojnie Boruto. Cierpliwość nagradza. Bo to mam myśl. Przednią! Zapewniam cię, ze mojej prośby starosta przasnyski nie wytrzyma. Uwarzę mu we łbie wyśmienity bigos, w którym momentalnie rozgotują się wszystkie jego cyferki i liczby.
-Na co więc czekasz? Ruszajże do roboty, Kiczkusiu, bo czas umyka nam coraz prędzej.
Diabeł Kiczka zwlekać nie myślał. Rozpędził się i hyc! Na dach. Przytrzymał się komina , nabrał powietrza w płuca i jak z góry nie wrzaśnie:
-Mości panie starosto, bierz rychło do lasu! Tu niedaleczko waściny rodzic pasie świnie żołędziami w gaj. Nocą pasie, w skrytości, bo dąbrowa nie jego. Przed minutą uciekły mu wszystkie wieprzki. Lećże ojcu z pomocą, jeżeli nie chcesz, żeby zbłądziły po ciemku w gęstwinie. Wszakże wilcy je tam wyjedzą do ostatniej kosteczki.
-Co żeś rzekł, durniu ogoniasty?Mój ojciec świniopasem? - starosta zerwał się z pniaka jak oparzony, cisnął groszaki na ziemię i złapał za szablę. - Za straszliwą obelgę łeb ci zetnę, chamie dwurogi. Mój ojciec, szlachcic herbowy z dziada pradziada, miałby być zwyczajnym świniopasem? I do tego pasącym wieprzki na cudzym? Czyli złodziejem jak byle Tatarzyn albo inszy bisurmanin? Poczekaj, czarci gnojku, niechaj cię tylko dostanę w swoje ręce, a rodzona babka cię nie rozpozna. Sam Belzebub pomyśli, że zamiast łba dżwigasz na karku garniec świeżej ćwikły.
-Stój, mości panie starosto – Borurta zastąpił mu drogę. - „Mało widzę, mało słyszę”, powtarzałeś w kółko niby stara gżegżółka na sośnie. Nic ci jednak to nie pomogło. Przegrałeś zakład, mości Małowidzu. Przerwałeś liczenie, nim kur poranny odezwał się we wsi. Złota nie zyskałeś, w zamian straciłeś urzędniczą duszę.
Dopiero wtenczas starosta pojął, iż dał się czartom wyprowadzić w pole.
-Trudno, przegrałem. Bierz moją duszę, diable ogoniasty. Choć nie ukrywam, ze wpierw, zanim wejdę do waszego kotła z rozpaloną smołą, chciałbym tamtemu biesowi dać po gębie za przezwanie mojego ojca pana świniopasem. A i z królewskim urzędem tez wolałbym rozstać się odrobinę później.
-Od Kiczki ci wara, mości Małowidzu. Działał wszakże na moje polecenie. Za to z tym drugim mogę się zgodzić. Do śmierci pozostaniesz na urzędzie, ale już nie z własną, ale diabelską dusza. Kumoterską, podstępną i mściwą. Nasza duszą. Prawdziwie piekielną.
Tak się i stało. Starosta nadal pozostał starostą, tyle że od owego czasu nikt już o nim nie gadał, iż jest dostojnikiem sprawiedliwym i życzliwym wobec innych.
Diabelska dusza żywot miewa twardy. Nie dziwota zatem, że jeszcze i później odradzał się wiele razy w dworskich urzędnikach.
Natomiast kto rozpowiedział tajemnicę przasnyskiego starosty, dziś już nie bardzo wiadomo. Boże sam Boruta wygadał ją na przasnyskim rynku, a rozniosły po puszczy dziady proszalne wędrujące z odpustu na odpust?
Kto zaś nam nie wierzy, niechaj sam powędruje końskim dyszlem do wioski niedaleko Orzyca. Wieś ta Małowidz się zowie. Jej mieszkańcy radzi potwierdzą historię o przasnyskim staroście liczącym groszaki i o diable Borucie polującym na urzędnicze dusze. Powtórzą słowo w słowo, albowiem wszystko to właśnie tam działo się przed laty.  


Małowidz na mapie dzisiejszej gminy Jednorożec. Źródło

Zachęcam do zapoznania się z poprzednimi postami z legendami z mojej "małej ojczyzny":


Do następnego! :)

3 komentarze:

  1. Dziękuję za legende. Dziś syn będzie w szkole opowiadał:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Jak miło! Trzymam kciuki ;) Która legendę: jedna z przasnyskich czy małowidzka? Pozdrawiam!

      Usuń