Jest w końcu nowy post! I to regionalny! Z legendami! Nie sądziłam, że znajdę coś jeszcze, ale przypadkowo coś udało mi się wyszperać ;) Legendy (jak również ilustracje bez podpisu) pochodzą z książki Zdzisława Nowaka pt. Jak Boruta zakochał się w karczmarzowej córce. Baśnie i legendy kurpiowskie, wydanej w Warszawie w 1988 r. Zapraszam!
SKĄD SIĘ WZIĘŁY TRZY WIEŻE W HERBIE PRZASNYSZA
- Ropucha!
Ojej, tatku kochany, ropucha! - wrzasnął nagle Maćko stając jak
wryty. - Przelazła mi drogę.
- No
to co braciszku? Cha cha cha! Gęsiej skórki dostałeś na widok
zwyczajnej ropuchy? - parsknął śmiechem Przemko postępujący z
tyłu. - Czego się boisz? Przecież Cię nie ugryzie.
- Ale
może mnie opluć trującą śliną i zamienić w krasnego muchomora
– obruszył się Maćko i podnosząc nogi wysoko jak bociek
ostrożnie ominął paproć, pod którą zniknęła ropucha. - jużeś
zapomniał, co o leśnych gadach rozpowiadała ciotka Jagła? Ponoć
nieszczęścia okrutne przynoszą i domowej zwierzynie, i ludziom
poczciwym. Ciotka Jagła powiada, że lepiej już, aby człekowi dwa
czarne koty drogę przelazły niźli jedna marna ropucha.
- Za
bardzo bierzesz sobie do serca bajduły naszej ciotki Jagły, synku –
bartnik Przasnych uśmiechnął się leciutko pod wąsem i przełożył
z jednego ramienia na drugie długi pręt z dębiny, zwany przez
puszczaków macaczem, a służący im do wymacywania drogi podczas
przeprawy przez bagna. -Czegóż to ludziska nie wygadują o życiu w
książęcej Zagajnicy. Wszystko dlatego, że sami niewiele o nim
wiedzą. Czterdzieści wiosen łażę po puszczy i jeszczem nie
widział, ażeby ropucha wyrządziła komuś krzywdę. Rozumie się,
jeśli nie liczyć robaków. Bo te zjada na pęczki. I muchy, i
komarzyska, i lichy, i rozmaite glisty. Ba, nie przepuści nawet
myszy.
- Ropucha
zje mysz? - Przemko spojrzał na ojca z niedowierzaniem. - Tatku, nie
żartujecie?
- Raz
patrzyłem na takie łowy. Prawda, ropucha ogromna wtedy była, mysz
zaś maleńka, więc ją pożarła bez trudności – potwierdził
bartnik. - Powiadam jeno, com widział na własne źrenice. Nie łżę
ani pół słowa, synku.
Nie
uszli kilkudziesięciu kroków, gdy spomiędzy starych szyszek
wygramolił się jeż i i przemaszerował tuż przed nosem Maćka na
drugą stronę ścieżyny. Za jeżem, wściekle ujadając, puścił
się pies chłopców.
- Rozbój,
dokąd pędzisz, kołku zatracony? - wykrzyknął w ślad za psem
Przasnych.- Wracaj, zanim kolce nos ci pokaleczą na amen.
- A
jeża nie boisz się, braciszku?
Maćko
spojrzał na brata z wyrzutem.
-Przemeczku,
wiesz przecież, że to poczciwy jeż, to nie szkaradne ropuszysko.
Na odwrót, ciotka Jagła cięgiem gada, że spotkać jeża w borze,
to jakby znaleźć złotego dukata na gościńcu. Pracowity i
zapobiegliwy jeż zwykł przynosić ludziom szczęście.
Ledwie
ruszyli w dalszą drogę, przez szum lasu, poprzez pracowity stukot
dzięcioła i natrętne kukanie gżegżółki, przedarł się jakiś
obcy głos, jakby jakoweś zawodzenie albo wołanie.
- Cichajcie
– stary bartnik zatrzymał się i nakazał synom milczenie.
Wkrótce
wołanie powtórzyło się. Ludzki głos niósł się gdzieś od
strony moczarów, od Trzęsawisk Ponurego Rogalca.
- Pośpieszajmy
z pomocą, synkowie – zdecydował bartnik.-Poniechajmy
niedźwiedzia, który barć nam zniszczył. Za jego tropem rozejrzymy
się później.
- Tatku,
a jeśli to diabeł mami niewinne dusze? Nie chodźmy tam. Może bies
rogaty chce nas podstępem ściągnąć na bagna? A potem zatopić?
Pamiętacie, co wiosną opowiadał wuj Roch z Ciechonowa? To właśnie
gdziesik tutaj zielonookie utopce pochwyciły go za portki i szarpały
do siebie. Znaczy się na moczarową głębiznę, skąd dla żywych
wyjścia nijakiego nie ma.
- Diabeł
nie diabeł, utopiec nie utopiec, przecie ktosik woła ratunku –
stary Przasnych znów przystanął na moment i przyłożył otwartą
dłoń do ucha, żeby lepiej słyszeć. - A jeżeli wzywa pomocy,
godzi mu się z takową pośpieszyć.
-Tatku,
a jeśli to naprawdę jakiś czart borowy? - Maćko rozejrzał się
bojaźliwie dookoła. - Jakieś piekielne dytko czyhające na ludzkie
duszyczki?
- A
cóżeś ty Maciusiu, dzisiaj taki zającem podszyty? - wtrącił się
niecierpliwie Przemko, starszy z bartnikowych synów. - We trzech
przecie jesteśmy w borze. A każdy z nas z ostrym oszczepem i
łukiem. I z kołczanem pełnym strzał pokropionych wodą święconą
przez wędrownego mnicha. Zapomniałeś, że onże mnich rozprawiał
nam o wodzie święconej i grzesznych diabłach?
- Niczego
nie zapomniałem – Maćko wzruszył ramionami. - Mnich powiadał,
iż bies leśny stracha się wody święconej bardziej niż kulawa
mysz jastrzębia na niebie. Albo królik głodnej lisicy.
- Nie
bądźże więc, Maciusiu, ani kulawą myszą, ani tłustym
królikiem.
Przemaszerowali
kawał drogi. Powtarzające się od czasu do czasu wołanie stawało
się coraz wyraźniejsze.
- Chłop
to woła, nie baba – mruknął do siebie Przasnych i jeszcze
przyśpieszył kroku.
- Tatku,
nie chodźmy dalej. Tam niebezpiecznie – Maćko usiłował
przytrzymać ojca za rękaw. - Toć to pewnie nie człowiek, ale
któryś z Borutowych krewniaków. Diabeł Rogalec, Smrodnik z gębą
pełną dymiącej siarki albo Odmieniec z jałowcowym chwostem. Albo
jeszcze jakiś inny ogoniasty.
- Puść,
synku. Nie godzi się zwlekać z pomocą istocie potrzebującej.
- Tatku,
pamiętacie brodawkową ropuchę? - Maćko nie ustępował.
- Ropuszysko nieszczęście zwiastuje. Wszyscy o tym dobrze wiedzą.
Tatku kochany, lepiej zawracajmy.
- A
jeża pamiętasz, Maciusiu? -wtrącił się znów Przemko i pociągnął
brata za połę kubraka. - Też go dzisiaj spotkaliśmy. Jeż
szczęście przynosi. Chodźmy zatem szybciej. Najlepiej biegiem, bo
dotrzeć trza na moczary, póki jeszcze nie jest za późno.
Pobiegli
więc.
Nad
Trzęsawiska Ponurego Rogalca dotarli nieomal w ostatniej chwili.
W
bagnach tkwił człowiek. Nieznajomy długie minuty szarpał się,
usiłując walczyć z chciwymi moczarami, ale nadaremnie.
Beznadziejne położenie sprawiło w końcu, że i o wołaniu, i o
ratunku zaprzestał myśleć. Najwyraźniej i siły opuściły go
dokumentnie.
-Chwyćcie
panie, a mocno! I nie puszczajcie, na Boga! Zaraz was stamtąd
wyciągniemy! O tak, dobrze. Jeszcze troszeczkę... jeszcze... już!
Przemoczony
do suchej nitki i śmierdzący bagnem nieznajomy zwalił się u stóp
bartnika. Dysząc ciężko, na wpół przytomny leżał dłuższą
chwilę bez ruchu. Wreszcie uniósł głowę i wystękał z
wysiłkiem:
-Kim
jesteście, dobrzy ludzie? Powiadajcie, komu żywot zawdzięczam?
-Myśmy,
panie, tutejsi. Bartnicy żyjący z pracy pszczół w borze. Jam
Przasnych, a to moi synkowie, Maćko i Przemko. Usłyszeliśmy
wołanie, więc pobiegliśmy w tę stronę ile sił w nogach. W
puszczy zwyczajna to rzecz śpieszyć z pomocą człowiekowi
znajdującemu się w potrzebie.
Leżący
na murawie, nadal ciężko dysząc, wyjaśnił:
-Księciem
waszym jestem. Panem na Mazowszu. Przez bór jechałem, gdy koń mnie
poniósł. Wystrachał się kosmatego i oszalały z przerażenia
pomknął wprost na mokradła. Zginął w tych błotach. Ledwiem
zdążył wyciągnąć nogi ze strzemion i zeskoczyć z siodła. Ale
i tak kostucha dosięgła by mnie tu swoją kosą, gdybyście nie
nadbiegli w porę.
-Później
nam to wszystko opowiecie, wielki panie – Przasnych pochylił się
nad leżącym i wyciągnął doń rękę. - Teraz jak najrychlej trza
nam się dostać do chałupy. Trzeba cię panie, porządnie osuszyć,
natrzeć ziołowym mazidłem i napoić czymś bardzo gorącym.
Spróbujcie wstać, wielki panie. Ruszamy w drogę.
Zaledwie
książę mazowiecki dźwignął się na nogi i zrobił ze dwa labo
trzy kroki, nieoczekiwanie potknął się i jak długi runął na
ziemię. Kiedy bartnik dopomógł mu ponownie wstać, na czole
niedoszłego topielca wyrósł guz wielkości kukułczego jaja.
-Nic
to, szlachetny panie. Pewnikiem zawadziliście tu gdzieś o sosnowy
korzeń. Aby bólu się pozbyć, zimny nóż przyłożymy do łba.
Obaczycie, zaraz wam ociupinę ulży.
Do
chaty na polanie puszczacka gromadka, prowadzona przez psa, dotarła
późnym wieczorem. Już od progu bartnik zakomendował:
-Wywczasuj
się, wielki panie, do samiuśkiego rana i zapomnij na zawsze o
tamtym przeklętym topielisku. A teraz do roboty. Dopomóżcie mi,
synkowie.
Nie
zwlekając we trzech rozebrali księcia z wilgotnych szat, natarli
mocno bobrową skórką, aż zrobił się czerwony niczym dziób
klekota, następnie ułożyli na niedźwiedzim futrze i nakryli
troskliwie siedmioma wilczymi skórami. Napoili także naparem z
leśnych ziół i malin zaprawionych lipowym miodem, aby się
porządnie wypocił, bo wiadomo nie od dzisiaj, iż z cierpiącego
choroba musi spłynąć wraz ze strużkami potu.
Ledwo
spod książęcych skór rozległo się chrapanie, Przasnych skinął
na młodszego syna, aby wyszedł z nim przed chałupę.
- Czemuś
to zrobił, Maciusiu?
- A
co, tatku?
- Nie
udawaj, dobrze widziałem. Umyślnie podstawiłeś nogę księciu.
Dlaczego?
- A
bo... bo ciągle nie byłem pewien, czy to aby nie czart bagienny
przybrał przed nami wielmożną postać.
- I
dlatego biedaka, który i tak cudem stał na nogach, musiałeś
obalić na ziemię?
- Nie
inaczej, tatku. Chciałem przekonać się, czy w nim nie ma
diabelskiego łgarstwa, czy naprawdę to książę? Gdyby był to
bies, nie rymnąłby na łeb, ale spadł na cztery łapy niczym
kocur. No i wtedy łacno przekonałbym się, czy od spodu ma kopyta
zamiast stopy. Czart guza też by sobie chyba nie nabił na twardej
czaszce, a tymczasem wszyscyśmy widzieli ogromniastą śliwę.
Teraz, tatku kochany, nie ma nijakiej wątpliwości. Nie bies to, lecz
zwyczajny człowiek. Nie, no niezwyczajny, jeno sam książę.
Przasnych
udał zagniewanie.
-Za
to ja mam wątpliwości, kołku zatracony, czy wielki pan nie każe
cię wysiec rózgami, kiedy domyśli się, że to wcale nie za
przyczyną sosnowego korzenia owocowała mu owa śliwa na głowie.
Na
szczęście wszystko skończyło się znakomicie. Rano książę
wylazł spod wilczych futer i wesół niby leśny szczygieł. Gadał
nieustannie, śmiał się i podkpiwał z wczorajszej przygody.
Kiedy
zaś Przasnych postawił przed nim dzban miodu i cynowy kubek, książę
zażądał:
-Weź
sobie i kubek, zbawco mój, przepijemy.
Drugiego
cynowego kubka w chałupie nie było, bartnik postawił więc na ławie
niewielki garnek z wypalanej gliny. Książę nalał pitnego miodu do
obydwu naczyń i trącił się z gospodarzem.
-Zdrowie twoje i twoich synków, bartniku. Ocaliliście mi żywot. Bez waszej
pomocy zginałbym marnie na moczarach. Czymże mogę się wam
wywdzięczyć?
-Dobrym
słowem, wielki panie. Wystarczy, bo nie potrzebujemy niczego.
Książęcy las przecie nas karmi i odziewa – odrzekł Przasnych
mocno wzruszony i nie wiedząc, co by tu jeszcze powiedzieć,
dorzucił zgodnie z nawykiem: - Mamy co trzeba, kołku zatracony.
Książę
spojrzał zdumiony na bartniku i aż gębę rozdziawił szeroko.
-Wybaczcie
ojcu, panie wielki – wtrącił się szybko Przemko – to tylko
takie jego powiedzenie. Nic nie znaczące.
-Ależ
nie gniewam się, bartniku – książę roześmiał się ubawiony. -
Na miejscu tej chałupiny dwór wam wystawię okazały. A obok każę
wybudować zamek, do którego będę zjeżdżać z drużyną, gdy
przyjdzie mi chętka zapolować w borze na żubra, tura lub łosia.
I
stało się wedle książęcego życzenia. Na leśnej polanie wkrótce
wzniósł się piękny dwór z dębowych bali, tuż obok zaś
zameczek książęcy z trzema wieżycami. Niebawem wokół zamku
wyrosły zabudowania dalszych puszczaków.
Od
tamtej pory minęło kilka stuleci. Po dębowym dworze Przasnycha i
książęcej warowni nie pozostało dzisiaj ani śladu.
Ale
czy naprawdę? Pozostała wszakże ta legenda. Oraz miasto na polanie
wyrosłe z bartnikowej osady. Przasnysz się nazywa. Pozostał
również herb Przasnysza, nadany gródkowi leśnemu przez pana na
Mazowszu. Herb z trzema wieżycami na tarczy. Jedną wyższą i dwie
nieco niższymi wznoszącymi się nad murem obronnym i bramą
wjazdową. Nietrudno domyślić się, że te trzy wieże książę
umieścił w herbie na cześć starego bartnika Przasnycha i jego
dwóch dzielnych synów.
Współczesny herb miasta Przasnysz. |
O TYM, JAK MAĆKO PRZASNYSKIEGO STAROSTĘ WYSTRYCHNĄŁ NA DUDKA
Różni
bywają ludzi na tym bożym świecie. Bywają mądrzy i inteligentni,
ale bywają też głupi i ciemni jak tabaka w rogu. Bywają
szlachetni i skromni, a bywają podstępni i zarozumiali. Bywają
życiowe niedorajdy i bywają spryciarze gotowi sprzedać za dobrą
monetę nawet kota w worku. Bywają ludzi o gołębich sercach i
bywają istoty drapieżniejsze od wieków.
Jaki
był naprawdę starosta w Przasnyszu, zgadnąć dzisiaj trudno. Jedno
wszakże wiadomo: przasnyski starosta uważał się za
najmądrzejszego z urzędników królewskich na całym Mazowszu. Miał
się za człowieka niebywale sprytnego, którego nikt nigdy w pole
wywieść nie potrafi.
Wysokie
mniemanie o sobie sprawia, iż człek taki zawsze jest szczęśliwy i
kontent. Dobry humor zaś wzmaga apetyt. Nic przeto dziwnego, że pan
Wolski, starosta w Przasnyszu od lat bardzo wielu, gruby był niczym
beczka piwa. No i że tę beczkę dwóch hajduków z niemałym
wysiłkiem podsadzało na konia, by jeżdżąc po okolicy mogła
zawsze na wszystkich spoglądać z góry.
Niestety,
znakomite samopoczucie imci starosty pewnego jesiennego dnia prysnęło
jako bańka mydlana. Zepsuło się na podobieństwo jaja porzuconego
i zapomnianego przez nietroskliwą kwokę.
Tego
właśnie dnia do Przasnysza wtoczyła się pędem czarna karoca,
jakiej zwykle używali elektorscy dostojnicy. I zajechała nie pod
karczmę w rynku, jak czynili to podróżni wędrujący z dalekiego
Królewca do Warszawy, lecz wprost pod dwór starosty.
W XIII w. na terenie Przasnysza, nad rzeką Węgierką, funkcjonowała osada targowa. Stał tu również dwór myśliwski książąt mazowieckich, którego opis zamieścił Henryk Sienkiewicz w "Krzyżakach”. W tym dworze Zbyszko z Bogdańca leczył się po ranie zadanej przez tura i tutaj pojął za żonę Danusię Jurandównę. Dwór miał stanąć na miejscu dawnego młyna młynarza Przaśnika. W powieści czytamy: Z Ciechanowa do Przasnysza nie było zbyt daleko i latem goniec na dobrym koniu mógł we dwie godziny przebiec drogę dzielącą dwa miasta. (...) do myśliwskiego dworu książęcego, który leżał za Przasnyszem, na brzegu borów, przybyli dopiero o brzasku. Dwór stał prawie oparty o puszczę, duży, niski, drewniany, mający jednakże szyby w oknach ze szklanych gomółek. Przed dworem widać było żurawie studzienne i dwie szopy dla koni, naokół zaś dworu roiło się od szałasów, skleconych naprędce z sosnowych gałęzi, i od namiotów ze skór. Przy szarzejącym dopiero dniu błyszczały jasno przed namiotami ogniska, a wokół nich stali osacznicy w kożuchach wełną do góry, w tołubach lisich, wilczych i niedźwiedzich. (...) ów dworzec książęcy był jakby ogniskiem, naokół którego, nawet w czasie nieobecności księcia, kupiły się dwa żywioły: miejski i leśny. Osacznicy nie lubili wychodzić z puszczy, gdyż nieswojo im było bez szumu drzew nad głowami, więc Przasnyszanie zwozili na ową leśną krawędź słynne swe piwa, mąkę mieloną w miejskich wiatrakach lub na wodnych młynach na Węgierce, sól rzadką w puszczy i poszukiwaną chciwie, żelaziwo, rzemienie i tym podobny owoc ludzkiej przemyślności, a brali w zamian skóry, kosztowne futra, suszone grzyby, orzechy, zioła w chorobach przydatne lub bryłki bursztynu, o które między Kurpiami nie było zbyt trudno. Z tego powodu około książęcego dworca wrzał jakby ustawiczny targ, który potęgował się jeszcze w czasie książęcych łowów, gdy i obowiązek, i ciekawość wywabiały mieszkańców z głębin leśnych. Być może pozostałości dworu opisanego przez Sienkiewicza znajdują się w piwnicy dawnego dworu starościńskiego w Przasnyszu (ul. Świerczewo 26-37). Po rozbiorach była to siedziba władz powiatowych, nazywany "ant" (od niem. das Amt-urząd); następnie własność rodziny Ostrowskich. Dwór został doprowadzony do ruiny w 1945 r. przez żołnierzy radzieckich, właścicielowi zaś odmówiono kredytu na remont i obiekt rozebrano. Podczas prac rozbiórkowych przebadano XVI-wieczne, gotyckie piwnice. Z resztek dworu właściciel posesji postawił nowy dom, zwany dziś "Antem Małym". Źródło. |
Powóz
toczył się jeszcze, gdy ze środka wyskoczył na dziedziniec
niezwyczajny gość. Długi, suchy drab w czarnym płaszczu i czarnym
kapeluszu o szerokich skrzydłach. Istny gawron.
-Her
Gott, ze skargą tu jestem – warknął przybysz na powitanie i
zazgrzytał zębami, aż mu iskry sypnęły się z gęby. Nie
czekając na odpowiedź pana starosty, rozpuścił język niczym
łomżyńska kramarka. - Zażalenie wnoszę. Bo cóż za porządki
panują na tych waszych drogach? Dwa razy każecie sobie płacić za
jedno i to samo. Herr Gott, dlaczego?
-Niby
za co, acan, płaciłeś raz i drugi? - pan Wolski wetknął dwa
palce za szeroki, złotolicy pas spinający żupan i wypiął brzuch
dostojnie.
-Z
Królewca w specjalnej misji spieszę do Krakowa, na zamek królewski.
Ziemie pruskie przebyłem spokojnie, bez żadnych awantur. Ledwie
przekroczyłem granicę, natrafiłem jednakże na królewskich
zbirów.
-Licz
się ze słowami, acan. Nie u siebie jesteś. - starosta podniósł
wysoko palec. - Nie obrażaj ludzi najmiłościwszego monarchy, jeśli
nie pragniesz zadyndać na sośnie do góry nogami. Albo skończyć
żywot w loszku pod wieżą.
Gość
pohamował się nieco.
-A
jak mogę inaczej nazwać rozbój w biały dzień w tych waszych
Chorzelach? - zaczął tłumaczyć łagodniejszym tonem. - W tamtej
komorze celnej dwukrotnie pobrano ode mnie opłatę graniczną.
Najpierw siedem srebrnych talarów, potem znowu siedem. Jeszce raz
pytam, dlaczego?
-Dwukrotnie?
Nie mylisz się, acan? Urzędnicy królewscy swe powinności znają
nienajgorzej. Przeto pojąć nie mogę, jak doszło dogodnej
ubolewania pomyłki. Opowiedz mi, acan, wszystko dokładnie i po
kolei.
Z
wyjaśnień elektorskiego posła wynikało, że tuż przed Chorzelami
wręczył on opłatę graniczną jakiemuś człowiekowi stróżującemu
przy szlabanie na gościńcu. Takiej samej opłaty zażądano trochę
dalej, w komorze celnej na rogatkach miasta.
-Jak
wyglądał ów człek przy szlabanie? - zainteresował się starosta.
- Zapamiętałeś, acan?
-A
pewnie. Tak szkaradna gęba długo się śnić może po nocach. Włos
sichy i zwichrzony, brwi krzaczaste jak u leśnego diabła. Na czole
zaś szrama po cięciu szablą, niemała, chyba dziesięć cali.
Kiedy
udobruchany pose – po wysączeniu gąsiorka mocnego węgrzyna i
przełknięciu połowy udźca sarny – udał się wreszcie w dalszą
drogę, pan starosta kazał pachołkowi wezwać do ogrodu Stacha
Kuternogę, stajennego mającego pod pieczą wierzchowe rumaki.
-Żyłeś,
Kuternogo, wśród puszczańskich zbójników przez długie lata.
Pewnie wiesz, gdzie Maćkowa kryjówka?
Stajenny
podrapał się za uchem.
-Czyja?
Zbója Maćka? Tego z pokiereszowaną gębą? Ależ on od dawna
porzucił rozbójnicze rzemiosło. Mieszka sobie spokojniutko w
budzie postawionej na polanie nad samym Orzycem. Dziś to człek
łagodnego charakteru nikiej niewinna owieczka. Ptaki łowi i sidła
zastawia na drobną zwierzynę. Żyje z darów boru i z miedziaków,
jakie dostaje za futerka na targu w Ostrołęce albo w Łomży. Ze
zbójecką maczugą rozstał się przed wieloma laty. Teraz sławny
jest pośród leśnych ludzi nie z rozboju na drogach, ale z dowcipu.
Wesołek on ci jest. I sprytny aże strach. Ponoć nikt ze
śmiertelnych przechytrzyć go nie potrafi. Wszyściutkich nabiera
niczym małe dzieciuchy. Baby powiadają, że pokumał się z diabłem
Borutą i właśnie dlatego stał się najsprytniejszym z ludzi.
-Głupiś,
Koternogo. Znam sprytniejszych. Może on i dobry na naiwnych
puszczaków. Prostych bartników, rudników, czy brudnych smolarzy.
Człowiekowi prawdziwie inteligentnemu i wykształconemu przecież
nie dorówna. Głowy pełnej zacnego oleju byle zbójca przechytrzyć
nie zdoła. Sama myśl o tym wydaje się śmieszna.
Pan
starosta poczuł się dotknięty do żywego. Jakże to? Były zbójca
puszczański miałby być sprytniejszy od niego? Miałby zagrażać
jego dotychczasowej sławie zdobytej przy niejednym stole i na
niejednym szlacheckim sejmiku? Niedoczekanie.
-Szykuj
mi wierzchowca na rano, Kuternogo – zarządził. - Najlepiej
gniadosza. A i weź sobie jakiegoś zdrowego podjezdka. O rusznicy i
o prochu także nie zapomnij. O świcie wyruszamy bowiem do puszczy.
Muszę przekonać się na własne uszy, ile jest prawdy w tym, co
ludziska gadają o starym rozbójniku. Widziałeś tego Prusaka,
którego dopiero com gościł we dworze? Podobno Macko ocyganił go
na siedem talarów.
-A
może wcale nie Maciek, ale leśny diabeł nabrał elektorskiego
pludrę? W tych borach, wielmożny panie, złych duchów prawdziwe
zatrzęsienie. W każdym bagnie mieszkają moczarowe diablęta. A
straszliwe wiedźmy latają nocami od dziupli do dziupli niczym sowy
lub nietoperze.
-Głupiś,
Kuternogo – pan Wolski machnął bezsilnie ręką. - Nie rezonuj po
próżnicy, ale szykuj się pilnie do drogi. Pamiętaj, ruszamy
wcześnie, o brzasku.
Świt
zastał obu wędrowców w siodłach. Długo jechali przez ostępy
Puszczy-Zagajnicy. Najpierw przez stary bór dębowy, potem przez
gęstą świerczynę, by wreszcie dotrzeć do wzgórza, na którym
wznosiły się trzy olbrzymie dęby splecione konarami niby w jakimś
dziwacznym uścisku. -O, Belzebubowe dęby. Do Maćkowej chałupy
stąd już nniedaleczko – uradował się kulawy Staszko. Od tych
trzech dębów będzie jeszcze z godzinkę jazdy, nie dłużej.
-Ej,
a kto mnie szuka po borze? I czego chce od zwyczajnego leśnego
człeka?
Zza
jałowcowej kępy wylazł mąż niewysoki, szeroki w barach, z siwą
czupryną i ogromną blizną na policzku i skroni. Człowiek ów
dzierżył na postronku łaciatą świnię.
-Witaj
mi, Maćku – stajenny zeskoczył z konika i pobiegł naprzeciwko
znajomka wołając radośnie: - To ja, Staszko Kutenoga. Stary Twój
kamrat. Nie pamiętasz? Razem chadzaliśmy do Prus macać szablą
kupców.
-Wszelki
duch Pana Boga chwali. Staszku, a co ty tu robisz? Myślałem, żeś
już dawno pomarł. Tak przynajmniej gadano u nas w borze. Chyba cię
uszczypnę, by wiedzieć, jako jest naprawdę – zdumiał się i
ucieszył leśny chłopek, trzymając z całej siły leśną świnię,
wyrywającą mu się i kwiczącą głośno z przerażenia.
-Jadę
do ciebie w gościnę wraz z moim panem Wolskim, starostą
Przasnysza. Jegomość pan starosta sprawę ma do Ciebie.
-Kłaniam
się do kolan jaśnie wielmożnemu panu staroście – Maćko
pochylił odrobinę głowę – i zapytuję, co sprowadza go w to
dzikie odludzie? W bory pełne drapieżnego zwierza i strachów
rozmaitych?
-Na
rynku w Przasnyszu ludziska powiadają, że jesteś najsprytniejszym
człowiekiem w okolicy. Królem lisów cię zowią. Prawda li to,
zbóju?
-Skoro
ludzie tak twierdzą, nie śmiałbym zaprzeczać, wielmożny panie
starosto.
Pan
Wolski ściągnął brwi.
-Podobno
ostatnio ocyganiłeś na siedem talarków elektorskiego posła
śpieszącego z Królewca do Krakowa?
-Ocyganiłem?
Boże uchowaj. Ja go jeno zapytałem tuż przed Chorzelami, czy wie,
że za wjazd należy się taka właśnie opłata. Zamiast
odpowiedzieć, że wie, podał mi przez okienko garść monet. Więc
je wziąłem. Przyznasz, panie, ze nie wypadało obrażać
nieznajomego odmową.
-Słyszałem
również, że wystrychnąłeś na dudka książęcego zarządcę i
jego skrybę? - ciągnął dalej przasnyski starosta. - A przedtem
wielkiego łowczego naszego najmiłościwszego pana? A jeszcze
wcześniej nie oszczędziłeś ponoć nawet łomżyńskiego kanonika?
-Wszystko
to święta prawda. Tyle że niezupełna - odparł Maćko uśmiechając
się pod nosem. - Każda z tych osób szlachetnych i dostojnych
chciała mi udowodnić, iżem głupszy od niej ze sto a nawet tysiąc
razy. Ja tylko się broniłem. Nie moja wina, że wszyscy oni –
także i święta osoba z Łomży – powpadali we własne sidła i
pułapki.
-Nie
sztuka oszwabić tępego Prusaka, zbóju. Nie sztuka też wprowadzić
w błąd łomżyńskiego kanonika, bo serce ma ufne niczym małe
dziecko. Wierzę, że poradziłeś sobie z wielkim łowczym
królewskim, jako i z książęcym zarządcą i jego skrybą. Nie
wierzę natomiast, abyś poradził sobie ze mną. Oto, co przygnało
mnie dzisiaj do boru. Chcę sprawdzić, zbóju, kto z nas dwóch jest
naprawdę sprytniejszy. Do tej pory ani w Przasnyszu, ani w okolicy
konkurenta w tym względzie nie miałem.
-Gotów
jestem założyć się o najwyższą nagrodę, jaśnie panie
starosto, że wygram pojedynek między nami dwoma.
-Chcesz
się założyć? - pan Wolski zmarszczył czoło. - A nie można by
tego załatwić inaczej? Szlachciowi z dziada pradziada, a do tego
jeszcze i staroście, nie wypada trzymać zakład z byle chłopem.
-Puszczak
nie jest pańszczyźnianym chłopem, nie jest żadnym byle kmiotkiem –
obruszył się Maćko. -Puszczak jest człekiem wolnym. Chronionym w
Zagajnicy poprzez królewskie nadania i przywileje.
-Zgoda,
zbóju, niech będzie, jak powiadasz. Bierzmy się zatem za bary, bo
niecierpliwość spala mnie od środka niczym mocna gorzałka.
-Nie
za bary, co za języki - roześmiał się puszczak. - I za dowcipne
fortele. Zanim jednak spróbujemy udowodnić sobie, kto kogo
wyprowadzi w pole, mam do ciebie, jaśnie wielmożny starosto, dwie
maleńkie prośby.
-Jakie?
Gadajże. Byle szybko.
-Przede
wszystkim odeślij stąd mego kamrata, a twego sługę. Jeśli
wygrasz, rozgłoszę po całym borze, a także na jarmarku w
Przasnyszu o twojej przewadze. Jeśli przegrasz, po cóż ci świadek
z tak marnego stanu? Własną sromotę lepiej jest zawsze
przetrawiać w samotności.
-Słyszałeś,
Kuternogo? - pan Wolski skinął ręką na sługę. - Jedź teraz na
ryby. Tylko wróć tutaj za dwie godziny. Tyle czasu wystarczy mi w
zupełności.
Zaledwie
Staszko Kuternoga zniknął na swoim podjezdku w zaroślach, leśny
chłopek poklepał się niespokojnie po kieszeniach, pomacał za
pazuchą, po czym zasępił się i zaczął burczeć cosik pod nosem.
-Co
tam mruczysz? Czemu zwlekasz, zbóju? Gdziesz ta twoja druga prośba?
Macko
rozłożył bezradnie ręce i wybąkał:
-Zapomniałem
szyszki z domu. Niestety, panie starosto, nie mogę dzisiaj stawać
do pojedynku.
-Jakiej
znowu szyszki? Co ty bredzisz, zbóju? Zbaraniałeś na starość?
-Mówię
o diabelskiej szyszce, którą wygrałem w karty od samego Boruty.
Wierzę, że przynosi mi szczęście. Bez niej ci nie podołam.
Jaśnie wielmożny panie starosto, przełóżmy naszą próbę na
kiedy indziej. Może na jutro? Albo na pojutrze? Lub nawet za
tydzień?
-Cóż
ty sobie wyobrażasz, świński ogonie? Że przyjechałem do puszczy
taki kawał drogi nadaremnie? Tylko głupek może wierzyć w moc
sosnowych owoców. Mądrość i spryt zależy nie od diabelskich
szyszek, lecz od tego, co kryje się pod własną czupryną.
-Kiedy
bez szyszki nijak nie mogę – jęknął rozpaczliwie puszczak. -
Pobiegłbym po nią do chałupy, ale piechotą przecie w godzinę nie
zdążę, nie obrócę.
-No
to weź mojego konia – zirytował się pan Wolski. - Ja tymczasem
popilnuję twojego wieprzka.
Zrobili,
jak postanowił przasnyski starosta. Maćko pogalopował w stronę
chałupy do Borutową szyszkę, pan Wolski zaś rozsiadł się w
cieniu jałowca dzierżąc na rzemieniu łaciatego wieprzka.
Taki obrazek zastał Staszko Kuternoga, kiedy po dwóch godzinach przybył pod trzy dęby i z kilkoma okoniami i sumami nanizanymi na pręt świeżej wikliny.
-Oho, widzę, że już po wszystkim. Tego się właśnie obawiałem, wielmożny panie. Dokonał nie byle sztuki, wymieniając z wami, panie, zwyczajnego prosiaka na wspaniałego gniadosza. Wsiadajcie na mojego podjezdka, aby nie drałować piechota. Ja zaś wezmę tę świnkę. Nie mamy na co czekać dłużej, zaraz zmierzchać będzie.
Dopiero teraz pan starosta zrozumiał, kto tu okazał się naprawdę sprytniejszy. Bez słowa wgramolił się na siodło i ze spuszczoną głową ruszył w kierunku Przasnysza.
Od tamtej pory krąży wśród Kurpiów przysłowie: „Więcej wart garniec przasnyskiego piwa niźli najsprytniejszy z przasnyskich starostów”.
MAŁO WIDZĘ, MAŁO SŁYSZĘ, BOM ZAJĘTY, DIABLE OGONIASTY - LEGENDA O POWSTANIU MAŁOWIDZA
O
staroście przasnyskim mawiano rozmaicie. Jedni powiadali, że
porządny jest, ino sknerą śmierdzi straszliwie. Drudzy, że na
urzędach siedzą znacznie gorsi od niego. Jeszcze inni, że zamiast
myśleć o losie królewskich poddanych, bardziej mu we łbie leśna
zwierzyna, ptactwo oraz ryby.
To
ostatnie było świętą prawdą. Starosta kazał sobie nawet
wystawić dwór myśliwski niedaleko Orzyca, gdzie w każdej wolnej
chwili zasadzał się na jelenie, daniele i sarny, a także na dziki.
Przede wszystkim dla pięknych skór i smakowitego mięsiwa. Pewnie
zasadzałby się i na niedźwiedzie czy ogromne tury i żubry, lecz
się nieco ich obawiał. Za silne były, za niebezpieczne.
W
tym czasie w borach królewskiej Zagajnicy roiło się nie tylko od
dzikiego ptactwa i zwierzyny, roiło się też od czartów, kusych,
dydków, biesów i inszego rogatego paskudztwa.
Z
pewnością nie byłoby tej opowieści, gdyby któregoś dnia do
myśliwskiego dworu nad Orzycem nie zakołatał człek z czarną,
strzyżoną w szpic bródką.
Ubrany
z cudzoziemska przybysz niemal od furty przystąpił do rzeczy:
-Złota
ci przydać mogę, ile zapragniesz, mości panie starosto. Jednakże
za niewielką usługę.
-Zgoda
na każdą.
-A
zatem możemy zaczynać. Na początek przynieś pusty worek, mości
starosto. Będzie nam potrzebny.
-Po
co mam łazić? Sługę zawołam, przyniesie. Od roboty i od łażenia
mam pachołków.
-Nie
masz. A w każdym razie nie teraz. Sam musisz pójść, mości
starosto. Oto twoje pachołki. Przemieniłem ich, aby nam nie
przeszkadzali w gawędzie – odpowiedział diabeł Boruta, bo nim był
ów przybysz i pokazał pazurem na cztery czarne koty wystające spod
ławy.
Zmarszczył
czoło starosta, mruknął coś pod nosem, lecz nie protestował.
Zwłaszcza że na widok nieszczęsnych pachołków przemienionych
mogą diabelską w tłuste kocurzyska ciarki przebiegły mu po
plecach. Rad nierad pośpieszył do izby czeladnej po worek.
-Worek
połóż tutaj, mości starosto. Przedtem rozłóż go, bo winien być
pusty i otwarty.
-A
dlaczego?
-Zaraz
zrozumiesz. Wpierw posłuchaj, co mam ci do powiedzenia, mości
starosto. Nudzę się przeokropnie w borze. Wymyśliłem więc nową
zabawę. Zabawę z pożytkiem dla ciebie, albo dla mnie.
-A
na czym ma polegać ta twoja zabawa?
-Na
liczeniu, mości starosto. Oto dziewięć groszaków, które musisz
liczyć na przemiany, raz od jednego do dziewięciu, potem zaś od
dziewięciu do jednego. Ile groszaków porachujesz bez błędu, tyle
powskakuje do worka i przemieni się tam w dukaty ze szczerego złota.
Jeśli nie popełnisz omyłki do chwili, w której kur poranny
zapieje – wygrałeś. Wszystko złoto będzie twoje.
-A
jeżeli popełnię błąd? Jeżeli omylę się w tym durnowatym
rachowaniu? Co wówczas? Przeciem nie bakałarz księcia pana.
-Jeśli
zrobisz najmniejszy błąd, choćby tyci-tyci, lub zapomnisz, ileś
zdołał narachować do bladego świtu, przegrywasz duszę, mości
panie starosto.
-No,
to won mi teraz z oczu, czarci gnojku! - ryknął starosta. - Niechaj
nikt nie waży mi się przeszkadzać, bo zabieram się do pilnego
liczenia.
Po
czym siadł na pieńku nad szeroką ławą i począł mruczeć
przekładając monety:
-Jeden,
dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem i dziewięć.
Zaledwie doliczył prawidłowo do dziewięciu, miedziane groszaki
niby żywe pchły hyc-hyc! powskakiwały do worka, gdzie momentalnie
pozamieniały się w złote dukaty. W tejże samej chwili na ławie
pojawiły się niewiadomo skąd miedziane groszaki.
-A
teraz na odwrót: dziewięć, osiem, siedem, sześć... jeden.
Dziewięć i dziewięć to osiemnaście. I znowu do początku:
jeden, dwa, trzy, cztery, … dziewięć. Osiemnaście i dziewięć
to dwadzieścia siedem. I jeszcze raz od tyłu: dziewięć, osiem,
siedem, sześć...
Przasnyski starosta liczy uważnie w tę i we w tę, nie śpieszy się, sumuje sumiennie i błędu jakoś nie popełnia. Nie zwraca nawet uwag na to, że Borucie przybył kompan, leśny Kozyra.
Tymczasem diabły niecierpliwią się, ogonami tłuką po zadkach, przestępują z kopyta na kopyto, bo czas umyka coraz szybciej, a tu starosta górą.
Wreszcie Boruta nie wytrzymał. Skinął na diabła Kozyrę i kazał mu lecieć na bagna w te pędy z pilnym rozkazem.
Po kwadransie w uchylonej furcie pojawiła się dziewka prześlicznej urody, z warkoczem do kostek i w leciuchnych szatach. Była to wiedźma moczarowa, która z woli Boruty przybrała zwiewną postać, ale tego, oczywiście, przasnyski starosta nie mógł wiedzieć.
Boruta zatarł ręce, pochylił się nad uchem liczącego i zawołał:
-Mości panie starosto, gościa masz. Zerknij, proszę, na tę krasawicę. Krew z mlekiem. Podobnej ślicznotki nie spotkasz ani na dworze książęcym ani na dworze najmiłościwszego monarchy.
-Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty, diable ogoniasty – odburknął niegrzecznie przasnyski starosta ani na chwilę nie przestając liczyć. Znad miedzianych groszaków nawet głowy nie podniósł.
Tym razem Boruta wezwał do siebie diabła Rogalca i coś mu tam szeptem rozkazał.
Po kwadransie diabeł worek pereł, śnieżnobiałych i wielkich niczym ziarna grochu, rozsypał u stóp starosty. Tak naprawdę nie były to wcale perły, lecz zwyczajne kozie bobki wyzbierane przez Rogalca pod lasem.
-Mości panie starosto, spójrz na te perły. Podobnych w życiu nie widziałeś i nieszybko zobaczysz. Połowę możesz sobie wybrać i zwiąć na pamiątkę naszego spotkania. A może chciałbyś je wszystkie?
-Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty przeogromnie. Ślepyś, ogoniasty durniu?
Zmarszczył brwi Boruta, ale cóż miał robić? Skinął na diabła Gniewnika, Lucyperowego ulubieńca, i jemu kazał lecieć do czartowej studni z nowym poleceniem.
Po kolejnym kwadransie sapiąc i stękając Gniewnik przytaszczył ciężki dzban klejnotów. Czegóż w nim nie było: i krwawe rubiny, i zielonkawe szmaragdy, i skrzące się diamenty, i turkusy bardziej turkusowe od oczu wodnych utopców. Nikt z ludzi nie poznałby, że nie były to szlachetne kamienie, lecz krople rosy i żaby skrzek przemienione przez Gniewnika w drogocenne kamienie.
-A, aj, co za cudowności! - zapiał głośno z zachwytu diabeł Boruta i wysypał klejnoty u stóp starosty. - Podobnie pięknych skarbów nie uświadczysz ani na dworze królewskim w Warszawie, ani nawet na krakowskim Wawelu. Mości panie starosto, zerknij jeno, a ostrożnie, abyś oślepł od nieziemskiego blasku.
Ale i tym razem przasnyski starosta nie przestając liczyć, odburknął:
-Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty, diable ogoniasty.
Poskrobał się Boruta pazurem za lewym uchem, jęknął głucho trzy razy i rozkazał diabełkowi, służył mu za pomocnika i gońca:
-Wyskrobku, pójdź na Polanę Wisielców i przyprowadź mi tu czym prędzej Odmieńca. Zasnął pewnie leniuch pod paprocią, bo nie słyszy mojego wołania.
Nie upłynął dalszy kwadrans, gdy diabełek pojawił się na dziedzińcu myśliwskiego dworu w towarzystwie czarta Odmieńca, pokraki o krwawym pysku i ogonie z jałowcowego chrustu.
-Pomocy żądam od ciebie, Odmieńcze. Miecz wspaniały zdał by mi się pilnie dla tego tam szlachetki. Ty swoje ogonisko na wszystko potrafisz odmienić. Przemień mi go zatem, a rychło, w oręż rycerską, zdolną oczarować przasnyskiego sknerę i uparciucha.
Odmieniec sięgnął łapą do tyłu , wyrwał sobie jałowcowy ogon i podał go Borucie, ale już nie jako kawał chrustu, lecz jako miecz rycerski ze złotą rękojeścią, wysadzaną drogimi kamieniami i pięknie cyzelowaną srebrnym ornamentem oraz tajemniczym tekstem wypisany arabskimi albo tureckimi literami-robaczkami.
-Furda perły i szlachetne kamienie – Boruta w podskokach zbliżył się do liczącego. - Dobre ona dla dam dworu marzących od rana do nocy o nowych świecidełkach. Prawdziwy mężczyzna szlacheckiego stanu powinien myśleć o orężu godnym rycerskiej prawicy. Mości panie starosto, popatrz, com przygotował ci w prezencie.
Przasnyski starosta głowy nawet nie odwrócił. Mruknął tylko spod nosa:
-Mało widzę, mało słyszę, bom zajęty przeogromnie, ogoniasty wnuku piekieł.
Boruta najpierw jęknął z rozpaczy, a zaraz potem ze złości ugryzł się w palec. Wściekły wezwał diabła Kiczkę, najsprytniejszego z leśnych biesów. Posłuszny Kiczka przyleciał od razu.
-Masz swój rozum, rób więc, co chcesz, byleś tylko poplątał we łbie staroście – rozkazał mu Boruta.
Pokazałem już upartemu szlachciurze dziewkę urodziwą i powabną naszego Kozyrki, pokazałem perły Rogalca, a także najpiękniejsze klejnoty Gniewnika. Również rycerski miecz Odmieńca nie widziany w tych stronach. Wszystko nadaremnie. Uparty osioł nawet łba nie podniósł na moment. Liczy jeno na groszaki i liczy na wygraną z piekłem. A do tego dopuścić nie wolno.
Kiczka uważnie wysłuchał diabła wyższego ranga. Pomyślał dłuższą chwilę, podrapał się pazurem w zmarszczone czoło i nic nie odpowiedział.
-Zasnąłeś, błotna gamajdo? - syknął Boruta zniecierpliwiony i pociągnął go za ogon. - Nie widzisz, ze nocka ma się ku końcowi? Jeszcze trochę i ten pyszałek wygra zakład z całym piekłem. Śpiesz się, jeśli nie chcesz, abym odesłał cię do podziemia, do najcięższych robót przy kotłach z duszami lechickich wielmożów.
-Spokojnie Boruto. Cierpliwość nagradza. Bo to mam myśl. Przednią! Zapewniam cię, ze mojej prośby starosta przasnyski nie wytrzyma. Uwarzę mu we łbie wyśmienity bigos, w którym momentalnie rozgotują się wszystkie jego cyferki i liczby.
-Na co więc czekasz? Ruszajże do roboty, Kiczkusiu, bo czas umyka nam coraz prędzej.
Diabeł Kiczka zwlekać nie myślał. Rozpędził się i hyc! Na dach. Przytrzymał się komina , nabrał powietrza w płuca i jak z góry nie wrzaśnie:
-Mości panie starosto, bierz rychło do lasu! Tu niedaleczko waściny rodzic pasie świnie żołędziami w gaj. Nocą pasie, w skrytości, bo dąbrowa nie jego. Przed minutą uciekły mu wszystkie wieprzki. Lećże ojcu z pomocą, jeżeli nie chcesz, żeby zbłądziły po ciemku w gęstwinie. Wszakże wilcy je tam wyjedzą do ostatniej kosteczki.
-Co żeś rzekł, durniu ogoniasty?Mój ojciec świniopasem? - starosta zerwał się z pniaka jak oparzony, cisnął groszaki na ziemię i złapał za szablę. - Za straszliwą obelgę łeb ci zetnę, chamie dwurogi. Mój ojciec, szlachcic herbowy z dziada pradziada, miałby być zwyczajnym świniopasem? I do tego pasącym wieprzki na cudzym? Czyli złodziejem jak byle Tatarzyn albo inszy bisurmanin? Poczekaj, czarci gnojku, niechaj cię tylko dostanę w swoje ręce, a rodzona babka cię nie rozpozna. Sam Belzebub pomyśli, że zamiast łba dżwigasz na karku garniec świeżej ćwikły.
-Stój, mości panie starosto – Borurta zastąpił mu drogę. - „Mało widzę, mało słyszę”, powtarzałeś w kółko niby stara gżegżółka na sośnie. Nic ci jednak to nie pomogło. Przegrałeś zakład, mości Małowidzu. Przerwałeś liczenie, nim kur poranny odezwał się we wsi. Złota nie zyskałeś, w zamian straciłeś urzędniczą duszę.
Dopiero wtenczas starosta pojął, iż dał się czartom wyprowadzić w pole.
-Trudno, przegrałem. Bierz moją duszę, diable ogoniasty. Choć nie ukrywam, ze wpierw, zanim wejdę do waszego kotła z rozpaloną smołą, chciałbym tamtemu biesowi dać po gębie za przezwanie mojego ojca pana świniopasem. A i z królewskim urzędem tez wolałbym rozstać się odrobinę później.
-Od Kiczki ci wara, mości Małowidzu. Działał wszakże na moje polecenie. Za to z tym drugim mogę się zgodzić. Do śmierci pozostaniesz na urzędzie, ale już nie z własną, ale diabelską dusza. Kumoterską, podstępną i mściwą. Nasza duszą. Prawdziwie piekielną.
Tak się i stało. Starosta nadal pozostał starostą, tyle że od owego czasu nikt już o nim nie gadał, iż jest dostojnikiem sprawiedliwym i życzliwym wobec innych.
Diabelska dusza żywot miewa twardy. Nie dziwota zatem, że jeszcze i później odradzał się wiele razy w dworskich urzędnikach.
Natomiast kto rozpowiedział tajemnicę przasnyskiego starosty, dziś już nie bardzo wiadomo. Boże sam Boruta wygadał ją na przasnyskim rynku, a rozniosły po puszczy dziady proszalne wędrujące z odpustu na odpust?
Kto zaś nam nie wierzy, niechaj sam powędruje końskim dyszlem do wioski niedaleko Orzyca. Wieś ta Małowidz się zowie. Jej mieszkańcy radzi potwierdzą historię o przasnyskim staroście liczącym groszaki i o diable Borucie polującym na urzędnicze dusze. Powtórzą słowo w słowo, albowiem wszystko to właśnie tam działo się przed laty.
Małowidz na mapie dzisiejszej gminy Jednorożec. Źródło. |
Zachęcam do zapoznania się z poprzednimi postami z legendami z mojej "małej ojczyzny":
- Legendy i podania Ziemi Jednorożeckiej: legenda o powstaniu Jednorożca (w trzech wersjach);
- Legendy z Jednorożca i okolic: uschnięta sosna pod Chorzelami, Łysa Góra nad Orzycem oraz legenda o czarowniku z Chorzel;
- Kurpiowskie podania z gminy Jednorożec: legenda o duchu karczmarza oraz dwie legendy zapisane po kurpiowsku z Parciak: o tym, jak cygan ocyganił chłopów oraz "Jek umerlak zywego złapsiuł".
Do następnego! :)
Dziękuję za legende. Dziś syn będzie w szkole opowiadał:)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńJak miło! Trzymam kciuki ;) Która legendę: jedna z przasnyskich czy małowidzka? Pozdrawiam!
Usuń