W ostatnim poście z serii MAŁA OJCZYZNA: legendy... pisałam, że kolejny post o tej tematyce pojawi się niedługo i będzie zawierał kurpiowskie podania z gminy Jednorożec. I oto jest! Jedna legenda opowiada o karczmarzu - w Jednorożcu była przecież karczma! Dwie pozostałe wiążą się z Parciakami.
DUCH KARCZMARZA
Het, het, dawno temu, kiedy zaborcy zawładnęli ziemią polską, w Chorzelach stał pułk kozacki. Miał on strzec granicy, za którą panoszył się drugi, niemiecki zaborca. Codziennie rano do głównej kwatery w Przasnyszu wysyłano oddział żołnierzy z meldunkiem. Zwykle jechali kłusem, karnie i szybko. Pędem mijali jedną karczmę, drugą. Obracali tylko tęsknie wzrok ku otwartym drzwiom, nasłuchiwali wesołego gwaru płynącego ze środka. Przy trzeciej zwykle się zatrzymywali. Przywiązywali konie przed wierzejami. Kiedy najedli się, napili, najczęściej bez zapłaty odjeżdżali. Bywało, że karczmarz poszedł na skargę do starszyzny, że żołnierze go objedli, opili i poniósł stratę. Wojskowy wysłuchał uprzejmie, a potem jak się nie odwinie, jak nie da karczmarzowi po gębie - z jednej i drugiej strony.
- Odechce Ci się skarżyć na moich dzielnych sołdatów - krzyczał. I cała skarga na nic.
Bronili się więc karczmarze przed kozakami jak tylko mogli. Na tętent kopyt końskich zamykali drzwi od karczmy, chowali wódkę lub udawali, że ludzie wszystko wypili. Nic nie pomagało. Żołnierze myszkowali po kuchni i piwnicy. Wszystko, co trza, znaleźli i wypili.
Najbardziej cierpiała trzecia karczma, przy której zatrzymywało się najwięcej kozaków. Próbował karczmarz przepędzić nieproszonych gości psami. Uciekli wprawdzie, ale na drugi dzień przyjechało kilkunastu, właściciela obili, szynkwas zrujnowali i odjechali, zabierając ze sobą gorzałkę.
Karczmarz padł na kolana i zapłakał. Zapewne z tej rozpaczy zdrzemnął się nielicho, bo kiedy się ocknął, wokół była czarna noc. W karczmie panowała głucha cisza. Nie świecił żaden kaganek ani najmniejsze łuczywo. Tylko z komory, gdzie na klucz zamknięte były zapasy jedzenia i napitku, biła taka jasność, jakby kto kawałek słońca wetknął w powałę.
Zaciekawiony karczmarz podszedł, drzwi uchylił i zajrzał do środka. Na beczce okowity siedział nieznany człowiek z brodą, dawną modą ubrany. W jednym ręku trzymał szklanicę, a w drugiej ścierkę. Patrzył przed siebie, ale jakby nic nie widział. Zza jego głowy jasność prawdziwie anielska biła, choć na żywo w niczym anioła nie przypominał.
Bardziej zaciekawiony niż przerażony, karczmarz zapytał:
- Kim jesteś, szlachetny panie? Z niebios czy z piekieł przybywasz?
Nieznajomy podniósł gorejące oczy i spojrzał, ale tak jakoś dobrotliwie.
- Jestem właścicielem tej karczmy.
- Nieprawda. Ona jest moja - obruszył się karczmarz.
- Głupiś. Zmarłem sto lat temu. A teraz przyszedłem ci pomóc.
- Ratuj więc panie, ratuj mnie biednego. Carscy żołnierze puszczą mnie z torbami. Będę żebrać po gościńcach o łyżkę strawy, aby przeżyć.
Pokłonił się biedny karczmarz, przeżegnał znakiem Krzyża Świętego, pochylił się do kolan ducha. Kiedy podniósł głowę, nie było już jasności, nie było zjawy. W komorze tylko pachniało szynkami, kiełbasami, wędzonką, serami, gorzałką i piwem, tak jak powinno pachnieć w spiżarni zasobnego zajazdu.
Pokłonił się biedny karczmarz, przeżegnał znakiem Krzyża Świętego, pochylił się do kolan ducha. Kiedy podniósł głowę, nie było już jasności, nie było zjawy. W komorze tylko pachniało szynkami, kiełbasami, wędzonką, serami, gorzałką i piwem, tak jak powinno pachnieć w spiżarni zasobnego zajazdu.
Niedługo czekał karczmarz na spełnienie obietnicy ducha. W parę dni później rozszalała się potężna burza. Z
samego rana ciemne chmury wyłoniły się zza lasu. Niebo krajały
błyskawice. Pioruny huczały jak armaty, a strugi
deszczu lały się jak z wielkiego wiadra. Ciemność zapanowała na
dworze.
W taką pogodę cwałował
kozak z meldunkiem. Na głowie miał zawadiacko nałożoną futrzaną
papachę. Niewiele widząc w mroku, z trudem dotarł do karczmy.
Wprowadził konia do sieni, a sam wszedł do izby.
Mimo przedpołudniowej
pory i zwykłego ożywienia, jakie tu panowało, tym razem ciemność
i cisza były zaskakujące. Tylko w kącie dopalał się łojowy
ogarek.
Zdumiony kozak przetarł
oczy i rozejrzał się dookoła, wypatrując szynkwasu. Miast tego
zobaczył jakiś podługowaty kształt, zajmujący środek izby.
Jeszcze raz przetarł oczy i z niedowierzaniem popatrzył. Przed nim
stała trumna, a w niej spokojnie z rękami złożonymi jak do
modlitwy leżał karczmarz.
Kozak zastygł z
przerażenia. A Tu zmarły nagle powoli się podnosi. Nogi wystawia z
trumny, na podłogę się gramoli. Nadyma się przy tym, rośnie,
toczy wzrokiem dookoła i zgrzyta upiornie zębami, tak, że
największego śmiałka by to zmroziło.
Kozak jednak, choć włos
mu się zjeżył na głowie – nie w ciemię bity. Dobył szabli i
zakreślił koło na podłodze. Jak wiadomo, jeśli szabla jest
poświęcona, jest to magiczny znak, poza który żadna dusza
potępiona czy zła moc nie ma dostępu.
Upiór powoli,
posuwistymi krokami krążył wokół zaznaczonej linii, przekroczyć
jej nie mógł. Żołnierz próbował ciąć szablą jednak ostrze
nie ima się zmarłego. Chwilami wydawało mu się, że rozsiekał
zmarłego, lecz ten nadal pęcznieje, nadyma się, zgrzyta zębami i
obchodzi koło zarysowane szablą.
Trwało to może z
godzinę. Kozak się pocił i na przemian żegnał prawosławnym
krzyżem, to machał szablą. Wreszcie upiór, jakby utrudzony,
zawrócił. Wdrapał się na katafalk i znów położył się do
trumny.
Kozak nie oglądając się
na sienie wypadł z karczmy i wskoczył na konia. Pogalopował, jakby
go sfora diabłów ścigała. Do Przasnysza dojechał ledwo żywy z
przerażenia, a do tego zupełnie posiwiały. Koń przed koszarami
padł ze zmęczenia.
Żołnierz zameldował
się dowódcy i opowiedział dokładnie, co go spotkało. Za kłamstwo
oberwał solidnie po gębie. Kiedy się upierał, pułkownik raczył
osobiście dosiąść konia i pojechał sprawdzić. W karczmie był
ruch i gwar. Żadnego katafalku, żadnej trumny, oberżysta za
szynkwasem w najlepszym zdrowiu.
Wrócił więc dowódca
do koszar i kazał kozaka oddać pod sąd polowy. Usunięto go z
wojska i zesłano na Sybir. Odtąd żaden żołnierz, wysłany z
meldunkiem, nie wstępował do tej karczmy. Duch karczmarza dotrzymał
obietnicy.
Tereny dzisiejszej gminy Jednorożec na mapie województwa mazowieckiego z 1783 r. autorstwa Karola Perthéesa. Jej oryginał spłonął w czasie Powstania Warszawskiego, do dziś zachowała się jedynie w postaci negatywów na kliszach szklanych, przechowywanych w Pracowni Atlasu Historycznego Instytutu Historii PAN. Na mapie widoczne (od lewej): Kobylaki Wólka, Kobylaki Konopki, Kobylaki Korysze, Lipa, Małowidz, Połoń, Ulatowo Słabogóra, Ualtowo Pogorze, Jednorożec, Stegna, Olszewka, Parciaki, Budy Przysieki. Na mapie zaznaczono, że w Jednorożcu była karczma. Źródło. |
Wycinek z XIX-wiecznej prasy, dotyczący ponownej licytacji karczmy jednorożeckiej, wyznaczonej na 26.08.1805 r. Źródło: "Gazeta Warszawska", 16 VIII 1805, nr 66+dod. |
JAK TO CYGAN "OCYGANIŁ" CHŁOPÓW
W
Parciakach, wiosce puszczańskiej, co po wojnie i stację kolejową
tam urządzili, Cyganie szykowali się do wesela: nawozili pieczywa,
wódki, piwa, cukru i to tam jeszcze było potrzebne, a do chleba,
żeby się ludziom nie przykrzył na sucho, zabili aż trzy wieprze,
napiekli i nawędzili mięsiwa i kiełbas, postawili słoty i ławy
w pobliżu namiotów pod sosnami, mieli i cygańską muzykę z
bębenkiem. Urządzili takie weselisko, jak przystało na porządnych
i wesołych Cyganów. Różne władze miejscowe, chłopaków
kurpiowskich i ważniejszych gospodarzy zaproszono. Tylko z panien
Kurpianek zaledwie parę poszło popatrzeć.
-
Jedzta i pijta, goście drodzy, bo wystarczy dla wszystkich –
mówiono im.
-
Wiedzcie ojcowie, że Cygan dla córki nie pożałuje – mówił
inny, nieco już zaprószony.
- A
młodzi najedzcie się i potańcujcie tu sobie na murawie! - wołał
jakiś cygański wodzirej, wywijając na bosaka z urodziwą Cyganką.
Muzyka
grała, bębenek brzęczał, aż wszystkie zające pouciekały w
dalsze lasy. Goście jedli, pili, tańczyli po polsku, kurpiowsku,
inni skakali z Cyganami po cygańsku – weselicho na całego.
Po
kilku tygodniach dowiedziano się, że w dalszych wioskach w ciągu
krótkiego czasu poginęły ludziom wieprze, cielaki, barany i coś
tam jeszcze. Wiedziano, że jeden z Cyganów łazikuje po wsiach i to
on kradnie z koleżkami wieprze. Czy i to weselicho w lesie
wyprawiono nie z kradzionych zapasów? Czy nie kradzionym mięsem nas
częstowali? - pogadywano. Trzeba się przyczaić, Cygana złapać we
wsi, wlać mu dobrze z kilkanaście batogów i odzwyczaić od
kradzieży po wsiach – uradzono.
Jakoż
złapano i Cygana pod wieczór. Niósł parę gęsi w worku zza
stodół, gdzie był gęsi paśnik. Odebrano mu w mig gęsi,
rozciągnięto na murawie za wysokim płotem i w kilku zaczęto lać.
Cygan wierzgał nogami z wrzeszczał z bólu, prosząc o litość.
Nie słuchano go wcale.
- Bić,
aż przestanie kraść i nauczy się roboty – wołano. Ale Cygan
zaczął wołać, ile sił miał w gardzieli:
- Dobrzy
ludzie i szanowni gospodarze! Róbta ze mną co chceta i bijta, ile
wlezie, abyśta mnie tylko przez ten wysoki płot (tu wskazał
palcem na pobliskie ogrodzenie) nie przerzucili, bo bym od razu
przestał być Cyganem – zawołał żałośliwie – a to dla mnie
byłoby gorsze od samej śmierci i
batów – dokończył.
Chłopi
wstrzymali się z biciem.
- Co
dla niego takie baty znaczą, jeszcze przez grube portki. Dla Cygana
najgorsze, jak przestanie być Cyganem – powiedzieli do siebie.
- Wywalić
go lepiej przez płot, wywalić! - zawołał któryś.
Chcąc
dokuczyć jeszcze więcej, Kurpie przestali go bić, złapali w kilku
za ręce i nogi przerzucili w powietrzu przez wskazany płot. Cygan
na to tylko czekał: za płotem zerwał się na nogi i uciekł co sił
do pobliskiego lasu. A i gęsi z workiem zdążył zabrać.
Wtedy
chłopi poczuli, że ich wyprowadził w pole.
-
„Ocyganił” nas ten Cygan nie byle jak – mówili do siebie. Ale
żałować było późno.
JEK
UMERLAK ŻYWEGO ZŁPASIUŁ
To
buło tak. Pozycuł Kostek od Gersa z Parciak psiandziesiąt rubli,
jesce przed tamto wojno. Gers buł bogaty, ale jek kazdy bogac,
skąpy. To Kostek chodziuł do niego bez mała pół roku o te
psieniądze... Na śkape ciułał, bo łońskiego roku zdechła.
Wrescie Gers mu pozycuł, ale tylko do godów.
Przysły
gody. Gers przychodzi, a o długu ani słychu. A z Parciak bandzie dobre trzy mile, jesce z zuchelkiem. To Gers sklon Kiernozka,
ile wlazło, ale Kostek go uprosiuł, coby jesce do zapustów
pocekał.
Przysły
zapusty, a pularus pusty. Jesce na zięksy utrapek Kostek wzion i
zachorował. Kolka go musieć perła, bo go wszystko w chrzodku
bolało, ograzka trzansła, az mu stara musiała Rózyne z bańkani
sprowadzieć.
Kedy
tak Kostek lezy jeden dziań, drugi, trzeci, Gers z Parciak po
psieniądze znów przylazł.
- Swatecku
– prosi Kostek – ja i tak już nie wyzyje i chyba pomre, to ni
musicie ten dług darować.
- Nie
unieraj – mózi Gers – ale jekbyś pomerł, to co daruje. Po co
cie ciorci majo za mojo krzywdę tarmosieć.
Krzywdy
to by tam Gers nijokiej nie nioł, bo buł bogac na cało zieś i w
kasie też niał skarbu nie mało.
Wtedy
Kostek – a łeb do takich śpryńców to on niał dobry –
pomyśloł: udam umerloka, to ni stary dług daruje.
- No
to nie choruj, ja póde do Todzi, do syneski... A jutro na
odziecerzu, jek banda wracał, to zajde do waju jesce.
Jek
Gers odsed, Kostek pozieda do starej: Janka, idź po kościelnego.
- A
po co?
- Zies,
com udumał: w piontek, jek przydzie Gers, włozyta mnie do trumny i
bandzieta lamantować, a ty starego proś, coby ci te psiandziesiąt
rubli darował. Gers ci daruje, wróci do Parciak, zabacy, a ja
wstone...
Stara
go najpsierw skrzycała. Ze śniercio to zadnych kiepków nie ma. Ale
późni myśli: może bandzie i dobze. Z kościelnem się ugadali, a
ze probosca nie było, bo pojechał w goście do Dąbrówki, to i
śnierć bandzie można jekoś zachachmancić.
Na
drugi dziań kościelny trumne przynios, Kostek w nio wlaz i ceka. A
nawet to mu się i lepsi zrobziło, tak co mu stara musiała coraz to
zercia do trumny przynosieć.
Chrup,
chrup, na dworzu chrupsi, bo mróz buł tangi w tem roku. Gers idzie!
Jek go Kostkowa zobacyła, to raz, dwa zapaliła śwece, postaziła
obok trumny i sama w bek.
- O
mój jejku! Mój jejku! O ja niescanśliwa wdowa! Co ja bez ciebzie
Kostecku pocne! A chto kobyle siecki narznie, chto dzieciaków
nakarni!
Gers
wlaz do izby, capke zdjon, na Kostkowego trupa popatrzuł. Przy
trumnie uklonk, przezegnał się i za jego duse pacierz zmóziuł.
Ale tak mu jekoś, niejekoś... co on tak prandko pomer? Ale chyba
pomer, bo się nie rusa...
Kostkowa
wdowa Gersa za kolana obłapsiła i płace.
- Swatecku
najnilsy, sąsiedzie złocisty, zlitujta się nad bziedno wdowo i
darujta tan dług, zeby mój umerlacek najnilejszy na tamtam śwecie
niał dusy spokój.
- Darować
to daruje. Ja nie tak znów kat. Niech i tak bandzie... A kedy go
pochowata?
- Chyba
w poniedziałek. Dziś sobota, to musi polezeć. A po co pytata?
- Bo
bym chciał być na pogrzebzie.
- Oj
niedobrze - myśli Kostek, bo on wsystko w tej trumnie słysy.
Ale
kościelny – bo i on buł w tej zmozie – pozieda:
- Nie,
Kostkowa, ciało to my dziś ziecór do kościoła wstaziem. Gers na
wstazienie pódzie, to jekby buł na pogrzebzie. Po co tak długo
cekać?
- Może
i dobrze redzita.
Tak
oni wtedy raz dwa Kostka wyprostowali, obrazik mu w ręce włozyli,
dziesiątko koprowo ocy zamkneni, coby jus nie patrzuł. Po
prawdziwemu, to się Gersoziu zdawało, co Kostek mrugnon, ale może
się tylko przyzidziało. Potem trumne ziekiem przykryli, a ze z
zioski nikogo nie buło, bo izba Kiernozków za wsio, w chojniakach
stała, to tylko we troje go na sankach do kościoła zaciongneli.
Tam ją kościelny postaziuł pod chórem, pacierz wsyscy zmózili,
janke siło odciongneni, bo trumne rankani obłpsiła i nie chciała
puścieć, i wysli z kościoła. Bez noc polezy, a w poniedziałek
probosc pokropsi i się pochowa.
- O,
pokropsie cie ja, pokropsie, psiorunie jeden – myśli Gers, ale
głośno Kostkowo pociesa i pozieda:
- To wy jus go sani
pochowajta, śkoda chłopa. Ja do domu poleze.
Pozegnał
się z nieni i posed, ale niedaleko. Postojał w chojeckach, chyłkiem
wróciuł do kościoła, wlaz za katafalk i ceka.
Marnie
było z Kostkem. Porusyć sie nie może, bo jek?A tu mróz, az mu
naprawdę wsystko z tego zimna ześtybniało. Zrzeć tes mu się nie
chce. Chcioł jus wyleźć, ale w tam momancie wsedł Gers do
kościoła. Bez śpare w trumnie go Kostek obacuł.
- No,
no, chytra śtuka z tego dziada – myśli Kostek.
- Pocekom,
az ozyjes, obaczem, chto chytrejsy – myśli stary.
I
nie ziadomo, jek by sia to wsystko skońcyło, zeby nie złodziej,
chtórny sia do kościoła tej nocy zakrad. Wlaz, ścierwo, bocneni
drziani i rabuje, co popadnie.
Gers
sia straśnie zlonk złodzieja, bo parę rublów zasytych w portkach
niał, to wlaz az pod katafalk. A Kostek słysy to wsystko i myśli:
chyba nie strzymom, bo i zimno mnie trzansie i strachu mom w tej
trumnie, i zrzeć ni się chce, a na dokładke tan złodziej. Co
bandzie, to bandzie!
Złodziej
podsed do trumny i myskuje, cy cego tam nie znajdzie, a tu Kostek,
jek się nie porzie, zieko z trumny odwali, jek nie krzyknie:
- Wstawajta
umerli! Bandizem zywych derli!
To
i opoziedzieć nie sposób, co sia dalej robziło.
Gers
wyskocuł spod katafalka, złapsiuł za lichtaz i sunie na złodzieja,
Kostek z drugiej strony. Złodziej z tego strachu nawet i uciekać
nie mog, to mu tam nakładli uccizie, ile wlazło i do kozy
zaciongneni. Po drodze Gers patzy na Kiernozka, a Kiernozek na Gersa.
- To
jek ci tam, Kostecku, na tamtan śwecie było?
- Dobze,
swatecku! Bym buł nie wróciuł, ale śwanty Psioster, jek z góry
zobacuł, co mnie tak załujeta, to kazał ni się wrócieć i was
pociesyć. Tylko – pozieda śwanty Psioter – pozies Gersoziu,
coby ci tych psianiandzy nie odbzierał, bo jekby to zrobziuł, to
go po śnierci do psiekła ciortom smołe warzeć pośle.
- Odebrać,
to ci nie odbziore, a jesce, jek chces, to ci moge tam kulasem
dołozyć, cygonie jeden!... Nie darmo ty mos łysy łep...
- No
to chodźta, Gersie, pódziem do Ankula na pśiwo.
I
posli.
Parciaki, centrum wsi z lotu ptaka, 2011. Źródło. |
Do następnego! :)
Świetne!
OdpowiedzUsuńteż mi się bardzo podobają :)
UsuńNie wiedziałem, że mamy takie legendy w Jednorożcu :) Fajne !
OdpowiedzUsuńSzczerze, ja też nie ;) dlatego ucieszyłam się jeszcze bardziej, kiedy je znalazłam ;) polecam całą książkę "Legendy i podania Kurpiów", bardzo interesująca ;) pozdrawiam!
Usuń