Serdecznie zapraszam Was dzisiaj na kolejny post z serii MAŁA OJCZYZNA. To drugi wpis poświęcony legendom z Jednorożca i okolic. Planuję jeszcze jeden, ponieważ znalazłam sporo podań z mojej gminy. Prezentowane poniżej pochodzą z książki Legendy i podania Kurpiów pod redakcją Iwony Choroszewskiej-Zyśk, Marii Samsel i Mirosława Grzyba, wydanej w Ostrołęce w 2008 roku. Dzisiaj prezentowane podania są powiązane z północnymi terenami gminy Jednorożec, jadąc w stronę Chorzel.
O wiekowej sośnie przy drodze z Jednorożca do Chorzel pisałam ostatnio, ale znalazłam inne podanie na ten temat. Od niego dziś zacznę.
USCHNIĘTA SOSNA
Na jednym z pagórków, tak licznych w okolicach Chorzel, stało widoczne z daleka olbrzymiej wielkości uschnięte drzewo. Kikuty konarów na tle zachodzącego słońca wyglądały groźnie i tajemniczo. Stało od niepamiętnych czasów. Powiadali, ze pod drzewem można znaleźć ziarnka, które gaszą głód i pragnienie. Zgubił je sam Święty Mikołaja, kiedy karmił zgłodniałe zwierzęta.
Ale dotarcie do uschniętej sosny było nie lada wyczynem. Dróg ani ścieżek nie było, a tęgie bory z obfitym poszyciem ciągnęły się dziesiątkami kilometrów. Nie sposób je było przebyć. Dziki zwierz czyhał niemal na każdym kroku.
Znalazł się jednak śmiałek, który postanowił dojść do uschniętej sosny i przynieść kilka czarodziejskich nasion. A niedostatek zapowiadał się wcześnie. Na polach nie było urodzaju. Na wiosnę susza, po tym deszcze i zboża nie zebrane. Brukiew i kapusta wygniła. Wyruszył więc pewnego dnia, kiedy ranek wróżył pogodę. Jaskrawoczerwone słońce zapowiadało powodzenie wyprawy. Parzysta liczba przelatujących wron świadczyła, że dzień upłynie szczęśliwie. Szedł więc śmiało. Pochłonął go las, który o tej porze huczał, wygrywając jednakową od wieków swoją jedyną melodię, która przerażała i ostrzegała, była obojętna i ponura.
Chłopak chciał się cofnąć, ale wstyd mu było, więc szedł przed siebie. Wkrótce teren stał się trudny do przebycia. Poszycie lasu gęstniało, ścieżki pourywały się, kolczaste sznury jeżyn tworzyły zasieki niemożliwe do przejścia. A kiedy uświadomił sobie, że takie miejsca mogą być siedliskiem żmij, stanął, zawahał się, ale wkrótce otrząsnął się z przykrego uczucia i ruszył przed siebie.
Zmęczony dotarł do leśnego traktu. Chłód przenikał pod płócienną koszulkę, głód ściskał żołądek. Siadł pod rozłożystym bukiem, aby odpocząć. Nie wiedział, w którą stronę iść. Otaczała go ponura, leśna pustka. Sine chmury wisiały nad horyzontem, a słońce nie mogło znaleźć najmniejszej szczeliny, aby przedostać się przez nie choćby jednym promykiem.
Zadumał się nad swoim losem, swoim położeniem, bo nawet nie mógł ustalić stron świata. mchy i porosty, zwykle rosnące od strony północnej na pniach drzew, tutaj pokrywały korę ze wszystkich stron. W którą stronę teraz się udać? I czy zdoła wydostać się z tej ciemnej otchłani?
Jestem zgubiony i przyjdzie mi zginąć z głodu, zamarznąć lub rozszarpią mnie wilki - myślał. -Nie, nie powinny mnie zeżreć, wszak mamy teraz oktawę świętego Mikołaja, kiedy to żadne stworzenie nie zaznaje głodu. Jastrzębie, orły nie napadają na bezbronne ptactwo. Wilki, rysie i żbiki są spokojne. Chyba i ja przetrwam? Szczęśliwy los sprawi, że dojdę do celu.
Cisza, jaka trwała, sprawiła, że chłopcu powieki zaczęły opadać, w głowie się mącić, aż zapadł w bajkowy sen. Oto przyfrunęły śpiewające ptaszki, a także sikorki i gile, nadleciały wiewiórki, które huśtały się na gałązkach, widział królewnę Śnieżkę, a nawet krasnoludki, które wokół niego tańcowały. Śnił, że unosił się w powietrzu, a cały bór widzi jak na dłoni. Tam za nim znajdują się uprawne zagony, pełne soczystych i smakowitych warzyw. Widzi ludzi zapracowanych, widzi swoją chatę. A potem zobaczył weselną biesiadę, gdzie jedzono, pito, radowano się i tańczono. Tyle radości obyczajnych, jak nigdzie w odległych krajach. -Taka ta ziemia miła i wspaniała, obleczona w zieleń borów, a ja nad nią króluję, chcę i będę jej służyć. Fruwał tak w snach nad swoją sercem kochaną ziemią, wreszcie zawirował nad ojcowskimi poletkami, gdzie wystawały z ziemi resztki skoszonych zbóż i traw. W sadzie opadły liście, sterty słomy za gumnem tkwiły jak nieruchome czapy. Widział źródła licznych strumieni, przecinających tę ziemię, misy jezior, grzebienie zagonów. Spostrzegł również w oddali dziewczęta noszące wodę od źródła, mężczyzn młócących snopy cepami i dziadków opiekujących się wnukami.
I w końcu wydało mu się, że śpi na pomoście, niby na jakimś dywanie i wraz z nim unosi się wysoko w powietrzu w ciepłą, jasną, letnią noc. Nagle wszystko kurczy się, oblega babim latem, to znowu czarną wstążką, by zaraz przybrać kontury pajęcze, które zawęźlają mu się na szyi, duszą go, lecz zbawienny pień drzewa, rosochaty, uschnięty, staje przed nim, podaje swą odnogę i wciąga go na swój wierzchołek, z którego natychmiast spada, leci w dół, w przepaść. Aż się ocknął. Stanął na równe nogi, przetarł oczy, przeciągnął zziębnięte kości. Otrzeźwiał i zdał sobie sprawę, gdzie jest. Rozejrzał się na lewo i na prawo. W oddali zobaczył w przerzedzeniu leśnym sforę wilków, wolno idących. Przeraził się. Już po mnie - pomyślał. Żegnaj świecie, za chwilę zostanę rozszarpany. Nawet gdyby udało mi się wejść na drzewo, wilki będę stróżować dotąd, aż zejdę lub spadnę z wycieńczenia. Nie. Nie warto myśleć o obronie. Niech się stanie, co ma być. Przeżegnał się, zaczął się modlić, wspominał matkę i ojca. Czekał.
Sfora szła powoli, spokojnie. Kiedy zbliżała się do młodzieńca, spostrzegł, że na czele stada znajduje się największa wilczyca, która niesie na sobie świętego Mikołaja. Tuż za wilkami podążały rysie, żbiki, dalej sarenki, jelenie, łosie. Górą fruwały ptaki - drapieżne obok śpiewających. Z gałęzi na gałąź skakały wiewiórki. Wszystko to posuwało się powoli, w idealnym porządku. Na koniec orszaku dołączył nasz śmiałek. Uważnie przygląda się wszystkiemu. Ida i idą. Droga rozszerza się i zaczyna wznosić na pagórek nie porośnięty drzewami. Na samym środku polany znajduje się uschnięta sosna, wyglądająca jak monstrum. Nagie kikuty sterczą nieruchomo, królując nad całym terenem. Wilczyca, niosąc na grzbiecie świętego Mikołaja, podeszła pod drzewo. Święty zsiadł, stanął pod sosną i wyciągnął ręce do zwierząt i świata. Zaraz zjawił się koło niego worek wypełnionymi cudownymi podarkami. Były to małe ziarenka, prosto z nieba pochodzące. Teraz zwierzęta kolejno podchodziły do Mikołaja, który wsypywał im do pysków i dziobków cudowne pożywienie. Trwało to bardzo długo, nim zostały obdarowane wszystkie zwierzęta i ptaki. To, co żyło w lesie, było syte. Teraz wilczyca położyła się, a święty Mikołaj wsiadł na nią i ruszył do Chorzel. (...)
Chłopiec po rozejściu się zwierząt pozbierał ukruszone ziarenka i wrócił do domu. A co widział i przeżył, wszystkim opowiedział. Przez wiele lat przychodzili do niego zgłodniali i nędzarze po cudowne nasionko przeciw głodowi, szczególnie w latach nieurodzaju i na przednówku. Ludzie tez się wybierali po cudowne nasionka, bo Mikołaj przychodził co roku dotąd, dopóki nie wytrzebili lasów. Bo teraz i zwierząt, i lasów nie ma.
Ponoć tylko pod uschnięta sosną można znaleźć tajemnicze ziarenko sytości. Ale nie wiadomo, gdzie to przedziwne drzewo stało. Może jak nadejdzie głodowy przednówek, ludzie odnajdą sosnę. A może i nie. Może istnieje tylko w legendzie.
Zapytacie, skąd tu święty Mikołaj? Legenda opowiada o uschniętej sośnie przy drodze z Jednorożca do Chorzel. W Chorzelach zaś znajduje się kościół pw. św. Mikołaja, Jednorożec do 1916 roku należał do parafii chorzelskiej. A sosna stoi do dziś.
Fot. Mirosław Krejpowicz. Zdjęcie zrobione od strony Połoni, za zakrętem jest Małowidz (droga Chorzele-Jednorożec). Źródło. |
Fot. Mirosław Krejpowicz. Źródło. |
Druga legenda opowiada o Łysej Górze. Podanie dotyczy wzgórza nad Orzycem.
ŁYSA GÓRA
Tuż znad podmokłych terenów niedaleko Orzyca wyłania się Łysa Góra. Po drugiej stronie rzeki znajduje się podobne wzniesienie, tylko nieco niższe, ponoć zwane Piaskową Górą. Która jest Łysa, a która Piaskowa, nie wiadomo na pewno. Ot mówiło się: iść za Orzyc na Górę Piaskową czy Łysą. Lub po prostu: "Na tamtę czy tę stronę Łorzyca za Górą".
Na obu tych pagórkach nic się nie uprawia, nic tam nie urośnie, nawet krzaki i jeżyny. Bo to jest diabelskie miejsce. Strach tam pójść wieczorem. Wokół tych wzgórz jesienią i wiosną rozlewa się Orzyc, broniąc dojścia. Latem u podnóża góry rośnie wał krzaków jak dzikie buldynosy, kalina, jaśminy, głogi, róże. Stanowiło to drugą przeszkodę w dotarciu na szczyt.
Orzyc, nie szeroki, nie głęboki, dający się w każdym miejscu zgruntować, marszczy swoje malachitowe wody, jakby pragnął przedostać się poza pagórki te Łyse i te Piaskowe. Dlatego gaworzy z korzeniami przybrzeżnych wierzb i olch. Prawy brzeg rzeki jest niski i podmokły, natomiast lewy suchawy, żwirowaty - przez cały czas kąpie się w słońcu. Gdzieniegdzie na piaszczysty brzeg wydobywają się zbutwiałe korzenie, by okraść swymi brunatnymi odłamkami srebrzystą łachę.
Często ludzie opowiadają o srogich topielcach, które dzieci wciągają pod wodę i duszą, o żmii wodnej, która gryzie każdego. A tam na pagórkach, jak wieść niesie, mieszkają zawzięte czarownice, złe duchy, niedowiarki i odszczepieńcy. Tam nic nigdy nie urosło, bo jakżesz coś na przeklętym miejscu może rosnąć?
(...) Ludzie wstawali rano wraz z czerwienią słońca, schodzili do domów, gdy zwierzęta wracały z pól popędzane chwostami krowimi i biczem pastuchów. To słońce takie gorące w górze, nad wieczorem stygło i chowało się tuż za Łysą. Nikt się temu nie dziwił, nie zastanawiał, ale zwrócono kiedyś uwagę, że o zmierzchu na wzniesieniach zaczęły się dziać nieopisane zdarzenia. Kiedy ucho przyłożyło się do ziemi, coś pod spodem dudniło, jęczało i warczało. Mówili, że to Natran, dawne bóstwo Prusów, schowało się pod ziemię i straszy ludzi.
Temu wszystkiemu przyglądał się mały Eugeniusz. Kiedy był już rosłym chłopakiem, wychodził z domu przy świetle księżyca. Obserwował, co się dzieje się tam na złocistym wzniesieniu. Chciał zobaczyć sabaty czarownic, zjeżdżających na miotłach ze wszystkich stron. Pragnął popatrzeć na diabelskie igrce. Przyjrzeć się ich skokom z gotujących trzęsawisk i pędzących co sił na Piaskową. Królem tego tajemniczego świata miał być Natran.
Serce chłopca drżało, kiedy szedł wieczorem ścieżką w kierunku Łysej, by rozwijać tajemną zagadkę tych stron. Kładł się na bruździe między zaroślami i czekał. Patrzył i patrzył, a Góra się otwiera, wstaje łuna niczym ściana, a spod niej wychodzą z głębi różnej wielkości i mgliste człecze postacie. Wszystko to widać w czerwonej poświacie jak na dłoni. Za chwilę wyłoniła się olbrzymia postać mężczyzny o błędnych, brunatno-zielonych oczach, bez brody, ale z podkręconymi białymi wąsami. Policzki wydęte.Uszy malutkie, głowa okryta jakby skórą dzika.
Wzięły się te duchy za ręce i tańczą i gdy zbliżą się do krawędzi góry, znikają, aby zaraz pokazać się z drugiej strony. Zdawało się, że te tańczące postaci zdepczą chłopca. Przeżegnał się w myśli i zaczął szeptać pacierz. I nagle zniknęło mu to wszystko z oczu. Tak szybko jak się pokazało. Księżyc pokrył się chmurami, a Eugeniusz z duszą na ramieniu uciekł do domu, ile tylko sił było w nogach.
Ale zawsze go ciągnęło myślami do Łysej czy też Piaskowej Góry. Tę zagadkę pragnął rozwiązać. Dzisiaj już jest stary, złorzeczy losowi, że stracił lata i nie wyjaśnił tajemnicy.
Bo jak wspomina, staje mu przed oczami zima, śniegi pokryły bielą wszystko. A tam na górze śnieg był błękitno-biały. A kiedy przyszły trzaskające mrozy, z czubka wydobywała się mgła, która uciekała gdzieś do góry jak galareta i wiatr jej nie mógł rozpędzić.
A gdy potem z wolna przychodziła wiosna, wszystko szarzało, a mgła jak czapa siedziała nieruchomo i lśniła jaskrawo w słońcu nad okolicą, świat oblekał się w zieloną szatę, a ona pozostawała naga, nieruchoma.
Udawało się nieraz chłopcom pokonać zarośla, rozgrzebać piach na szczycie. Znajdowali tam różne przedmioty, kości i skorupy, które rozrzucali jako pozostałość po nieczystych siłach. Wykopali nawet spory dół, żeby dostać się do Natrana, ale co wykopywali kilkanaście stychów, to tak się zmęczyli, że szli do domów odpocząć. A kiedy wrócili następnego dnia, to góra tak wyglądała, jakby jej żadna łopata ani ręka ludzka nie tknęły.
Taka jest po dziś dzień - tajemnicza, niedostępna. Tonąca we mgle, otoczona chaszczami. Tak zwodnicza i niepewna, że dalej nikt nie wie, która z dwu jest Łysa, a która Piaskowa.
Orzyc wijący się wśród jednorożeckich pól. Źródło. |
Kolejna legenda pojawiła się w tym poście ze względu na to, że opowiada o Kurpiu i czarowniku z Chorzel. Jadąc od Chorzel w stronę Kurpi, pierwsze miejscowości kurpiowskie napotykamy właśnie w gminie Jednorożec.
CZAROWNIK Z CHORZEL
Kiedyś, nad samą granicą pruską, żył wielki i potężny czarodziej. Dokładnie nikt nie wiedział, gdzie ma swoją siedzibę. Jedni mówili, że swe tajemne schronienie ma nad Orzycem za Chorzelami, tam gdzie podmokła ziemia porośnięta chaszczami. Inni zaś twierdzili, że mieszka w głębokich bagnach nad Omulwią koło Wielbarka, bądź koło Szczytna nad jeziorami.
Nie to było najważniejsze, gdzie mieszkał, ale to, że przechodził bez trudu granicę polsko-pruską o każdej porze dnia i nocy, kiedy tylko zechciał. Wszyscy widzieli, jak idzie w kierunku stanicy granicznej, podchodzi do budki celników, omija straże i idzie sobie najspokojniej dalej.
Ludzie biegli do celników i mówili, że tajemniczy osobnik przekracza granicę. Ci zaś, zdziwieni, rozglądali się dokoła, ale nikogo nie widzieli. Ale i ci, którzy jeszcze przed chwilą go wskazywali, nagle przestali go dostrzegać, znikał im z oczu. Jedni widzieli w tym miejscu tuman mgły, drudzy karego konia, a inni znów psa, kruka czy innego ptaka.
Wielokrotnie pojawiał się ów czarownik na tych terenach, niewidoczny, przemycający towary z jednej strony granicy na drugą. Nie mieli ludzie za złe czarodziejowi tych praktyk, bo w tym czasie wiele rodzin mieszkających nad granicą żyło z przemytu, zarówno po jednej stronie, jak i po drugiej. Z polskiej strony towarem była słonina, płótno, wyroby wikliniarskie. Z Prus natomiast na polską stronę przemycano wyroby przemysłowe i sacharynę.
Nie było to łatwe, ponieważ granica była dobrze strzeżona. Dlatego jeden przebiegły Kurp myślał i myślał nad tym, jakby nawiązać kontakt z czarownikiem. Interes byłby wyśmienity. Całe zaczarowane karawany mogłyby przechodzić przez granicę bezkarnie. Udał się więc na bagna Orzyca, zaczaił w krzakach i czekał. Chodził tak przez dwa tygodnie.
Aż pewnej niedzieli o północy, kiedy księżyc świecił srebrzystą pełnią, spostrzegł, że w jednym miejscu błoto się wzdyma. Wiatr rozgarniał trawę i przyginał gałęzie do ziemi. Błoto zaczęło bulgotać, jakby się gotowało. Trwało to może godzinę albo i dłużej, aż w końcu małe pęcherzyki poczęły się ze sobą łączyć, rosnąć, jakby z dna błotnistej czeluści jakaś olbrzymia kula wydostać się chciała. Wreszcie olbrzymie wybrzuszenie z trzaskiem pękło i wyłoniła się z niego poczwara: ni to człowiek, ni to niesamowity zwierz.
Kurpia strach ogarnął. Włos mu się zjeżył na głowie i mrowie zaczęło chodzić po plecach. Już uniósł rękę, aby znak krzyża świętego uczynić, co jak wiadomo jest najlepszym lekarstwem na wszystkie niesamowitości, ale zatrzymał się w pół gestu. Chytry był i bardziej przestraszył się nie samego straszydła, ale tego, że potwór może zniknąć, a wtedy trzeba się na zawsze pożegnać z karawanami przemytniczymi, przechodzącymi pod samym nosem nic nie widzących celników.
A tymczasem stwór wyszedł na powierzchnię. Wielki był, cały czarny, straszny, ociekający błotem. Otrząsnął się, rozbryzgując na wszystkie strony, a miesiączek zawieszony na niebie pobladł. Jedna kropla błota spadła na kapotę Kurpia. Od razu ubranie na nim zaczęło się tlić, skwierczeć. Z trudem chłopu udało się niechybny ogień ugasić. Pochłonięty gaszeniem nie zauważył, jak potwór przemienił się w olbrzymiego ptaka. Ptak zamachał skrzydłami i usiadł na polanie.
Ptaszysko oczyściło sobie dziobem pióra i znowu zaczęło zmieniać postać. Poruszyło z wysiłkiem głową, zwierało i rozwierało szpony, aż powoli znikały pióra, pazury, a przed chłopem pojawił się kary koń, skubiący trawę. Kurp zachwycony widokiem, podbiegł cichutko do konia i wskoczył nań. Rumak stanął dębem, zaczął wierzgać, parskać, z nozdrzy wyrzucał snopy płomieni. Kurp dzielnie trzymał się na grzbiecie. W pewnej chwili jedną ręką puścił grzywę. Wykorzystał to koń, schylił nagle łeb, zad podrzucił do góry. Biedny chłop wyskoczył jak z procy i zawisł na gałęzi pobliskiego drzewa. W ręku pozostało mu kilka włosów z grzywy. To dobrze - pomyślał sobie. - Za ich pomocą uda mi się pochwycić konia.
Ale rumak pognał przed siebie. Czarno zrobiło się na świecie, nic nie było widać, nawet na wyciągnięcie ręki. Po omacku chłop zszedł z drzewa i powędrował drogą. Piach sypał mu się do łapci, nogi bolały, z zimna trząsł się jak osika. Ogrzał się dopiero w promieniach wschodzącego słońca, posilił soczystymi jagodami, których tu było w bród i powędrował dalej. Zobaczył wreszcie zabudowania wsi. W tym momencie minął go powóz zaprzężony w dwa rącze konie: furman na koźle, pan w czarnym cylindrze z tyłu.
- Dzień dobry przechodniu, skąd wracasz tak rano? - pyta pan, uchylając cylindra. - Siadaj, podwiozę cię.
Bystre oko Kurpia spostrzegło, że pan ma na głowie małe łyse miejsce.
- Aha, to ten, którego szukam - pomyślał i wsiadł do powozu.
Jadą dłuższy czas w milczeniu, wreszcie pan spod cylindra z oczami czarnymi jak węgiel świdruje Kurpia. Coraz bardziej nieswojo robi się chłopu.
Wreszcie pan pyta:
- Czy ty, wędrowcze, robisz szczotki z końskich grzyw?
- A robię, robię, a teraz zrobię taką, za którą dostanę worek pieniędzy.
- A kiedy ją zrobisz?
- Kiedy będę chciał. Mam tu garść pięknej końskiej grzywy i wiem, że każdy jej włosek zostałby kupiony za wysoką cenę - odrzekł chłop.
- Nie bądź taki przemądrzały, bo możesz utracić włosie i to szybko.
- Nie groź mi -mówi Kurp. - Ja już posiadłem wielką moc i mogę dokonać wielkich czarów dzięki tym włosom. Ty zaś panie utraciłeś sporo swej władzy, tracąc część grzywy. Wiem, gdzie mieszkasz, znam twoją kryjówkę i zaraz musisz zawrzeć ze mną przymierze. w innym razie zrujnuję twoje królestwo, rozpowiem wszystkim, co widziałem. Postawimy krzyż tam, gdzie mieszkasz i wyświęcimy te błota.
Czarnoksiężnik wystraszył się groźby. koniecznie chciał się dowiedzieć, gdzie podróżny schował włosie.
- Głęboko, głęboko pod ziemią zakopałem je - odparł Kurp. Żaden zły duch go nie wykryje, nie wywęszy. Tam, pod rozłożystym tysiącletnim dębem, gdzie jest wielka jama, tam je schowałem, a wejścia do tej pieczary pilnują żmije i węże...
Nie zdążył dokończyć zdania naiwny chłop. Czarnoksiężnik chwycił go za barki i wyrzucił z powozu. Nim zdążył się podnieść, zauważył, że powóz w cwał pędzi do lasu. Kurp jak najprędzej pobiegł za nim. Zmęczony, ledwo dysząc, dotarł do dębu. Patrzy, a czarownik rozkopuje ziemię. Wtedy Kurp zawiązał wielką pętlę, przeżegnał ją i zarzucił czarniksiężnikowi na szyję. Zaciska arkan. Czarodziej szarpie się, charcze, a chłop ciągnie. Wreszcie zaczęły wyłazić robaki, pluskwy, karaluchy i pijawki. Opisać się nie da, co to za paskudztwo było. Kurp ciągnął za sznur, aby odciągnąć złoczyńcę z miejsca, na którym rozłaziło się robactwo. Kiedy czarodziej znalazł się na polanie, chłop chwycił rosochaty kij i zaczął go nim okładać. Dotąd bił, aż ten wycharczał z trudem:
- Nie prześladuj mnie, nauczę cię wszystkiego, co umiem.
- Dobrze - odrzekł chłop i rozplątał sznur.
Przez trzy miesiące Kurp pobierał nauki. Był bardzo pojętny. Wnet wszystkie sztuki wykonywał lepiej od samego mistrza. Niedawni wrogowie zaprzyjaźnili się. Teraz zaczęli dokonywać tak upragnionych przez Kurpia magicznych zwidów, wyprowadzających w pole celników. Szli daleko w głąb Prus, przywożąc zakazane towary. Nikt ich nie mógł złapać. Żandarmi i policjanci ścigali ich latami - bez skutku.
Kurp stał się bogaty. Nakupił dużo ziemi. Pobudował się jak nikt w okolicy. Ludzi mu zazdrościli. Wyszukał sobie najpiękniejszą pannę. Wkrótce miał się odbyć ślub. Jedna tylko była przeszkoda do szczęścia - pójście do ołtarza po ślubnym kobiercu. No, jeśli trzyma się z nieczystymi siłami, nie można przecież wejść do świątyni. Święcona woda może powykrzywiać ręce, nogi, można sczeznąć.
Dumał ten chłop tygodniami i doszedł do wniosku, że trzeba ze wszystkim zerwać, oddać czarownikowi grzywę, iść do spowiedzi, uzyskać rozgrzeszenie i żyć jak inni ludzie. Przecież jest teraz bogaty. Zwierzył się więc ze swych obaw obecnemu przyjacielowi - czarnoksiężnikowi, który przystał na zerwanie więzów pod warunkiem, że chłop zwróci mu grzywę.
Poszedł więc pod tysiącletni dąb, odgonił węże i żmije, sięgnął do pieczary i wyciągnął magiczne włosie. Wrócił z nim do czarniksieżnika, choć go w ręce parzyło, przez kieszeń gryzło jak zwierzak. Oddał je czym prędzej, a wtedy zahuczało coś, jak sto tysięcy piorunów zagrzmiało czerń znów jak ongiś spadła na ziemię. A kiedy po paru chwilach słońce rozzłociło łąki, pola, lasy i dom, Kurp mało bez zmysłów nie padł na ziemię - znów stał bosy o obdarty jak wtedy, kiedy wyruszył na bagna, by wyśledzić czarownika.
- Nie igraj sobie ze mną, czarnoksięzniku, żebyś tego nie żałował - zawołał Kurp.
Pogodzili się jakoś i rozeszli każdy w swoją stronę. Ale kiedy nadszedł dzień wesela, wśród gości pojawił się nikomu nie znany człowiek we fraku. Pan młody od razu zwietrzył niebezpieczeństwo. Zbliżył się do gościa, pragnąc przywitać, lecz zamiast ręki zobaczył ogon, który owinął mu rękę. Kawaler wrzasnął i wyskoczył przez okno. Czarownik za nim. Weselnicy oniemieli. Pan młody zamienił się w wilka, przybysz w drapieżnego sokoła. Rozgorzała walka. W końcu szpony ptaka wbiły się w skórę wilka, lecz zwierz zacisnął kły wokół szyi sokoła. Tak koziołkując, znaleźli się nad moczarami i z taką siłą się buchnęli w błoto, że rozbryzgnęło na wszystkie strony.
Zginęli na zawsze w błotnistej otchłani, tylko przerażeni weselnicy, którzy za nimi aż tam pobiegli, dostrzegli jedynie czarne bąbelki i dobywające się z nich diabelskie płomienie. Odtąd już nikt nie widział Kurpia na bożym świecie.
Chciwość swą i przebiegłość opłacił największymi mękami, bo piekielnymi. Jakby dla przestrogi wszystkim dusigroszom, z błot, w których zginęli Kurp i czarny pan, wydobywa się jęk i zawodzenie, niby z głębi duszy zaprzedanej diabłu.
Nie to było najważniejsze, gdzie mieszkał, ale to, że przechodził bez trudu granicę polsko-pruską o każdej porze dnia i nocy, kiedy tylko zechciał. Wszyscy widzieli, jak idzie w kierunku stanicy granicznej, podchodzi do budki celników, omija straże i idzie sobie najspokojniej dalej.
Ludzie biegli do celników i mówili, że tajemniczy osobnik przekracza granicę. Ci zaś, zdziwieni, rozglądali się dokoła, ale nikogo nie widzieli. Ale i ci, którzy jeszcze przed chwilą go wskazywali, nagle przestali go dostrzegać, znikał im z oczu. Jedni widzieli w tym miejscu tuman mgły, drudzy karego konia, a inni znów psa, kruka czy innego ptaka.
Wielokrotnie pojawiał się ów czarownik na tych terenach, niewidoczny, przemycający towary z jednej strony granicy na drugą. Nie mieli ludzie za złe czarodziejowi tych praktyk, bo w tym czasie wiele rodzin mieszkających nad granicą żyło z przemytu, zarówno po jednej stronie, jak i po drugiej. Z polskiej strony towarem była słonina, płótno, wyroby wikliniarskie. Z Prus natomiast na polską stronę przemycano wyroby przemysłowe i sacharynę.
Nie było to łatwe, ponieważ granica była dobrze strzeżona. Dlatego jeden przebiegły Kurp myślał i myślał nad tym, jakby nawiązać kontakt z czarownikiem. Interes byłby wyśmienity. Całe zaczarowane karawany mogłyby przechodzić przez granicę bezkarnie. Udał się więc na bagna Orzyca, zaczaił w krzakach i czekał. Chodził tak przez dwa tygodnie.
Aż pewnej niedzieli o północy, kiedy księżyc świecił srebrzystą pełnią, spostrzegł, że w jednym miejscu błoto się wzdyma. Wiatr rozgarniał trawę i przyginał gałęzie do ziemi. Błoto zaczęło bulgotać, jakby się gotowało. Trwało to może godzinę albo i dłużej, aż w końcu małe pęcherzyki poczęły się ze sobą łączyć, rosnąć, jakby z dna błotnistej czeluści jakaś olbrzymia kula wydostać się chciała. Wreszcie olbrzymie wybrzuszenie z trzaskiem pękło i wyłoniła się z niego poczwara: ni to człowiek, ni to niesamowity zwierz.
Kurpia strach ogarnął. Włos mu się zjeżył na głowie i mrowie zaczęło chodzić po plecach. Już uniósł rękę, aby znak krzyża świętego uczynić, co jak wiadomo jest najlepszym lekarstwem na wszystkie niesamowitości, ale zatrzymał się w pół gestu. Chytry był i bardziej przestraszył się nie samego straszydła, ale tego, że potwór może zniknąć, a wtedy trzeba się na zawsze pożegnać z karawanami przemytniczymi, przechodzącymi pod samym nosem nic nie widzących celników.
A tymczasem stwór wyszedł na powierzchnię. Wielki był, cały czarny, straszny, ociekający błotem. Otrząsnął się, rozbryzgując na wszystkie strony, a miesiączek zawieszony na niebie pobladł. Jedna kropla błota spadła na kapotę Kurpia. Od razu ubranie na nim zaczęło się tlić, skwierczeć. Z trudem chłopu udało się niechybny ogień ugasić. Pochłonięty gaszeniem nie zauważył, jak potwór przemienił się w olbrzymiego ptaka. Ptak zamachał skrzydłami i usiadł na polanie.
Ptaszysko oczyściło sobie dziobem pióra i znowu zaczęło zmieniać postać. Poruszyło z wysiłkiem głową, zwierało i rozwierało szpony, aż powoli znikały pióra, pazury, a przed chłopem pojawił się kary koń, skubiący trawę. Kurp zachwycony widokiem, podbiegł cichutko do konia i wskoczył nań. Rumak stanął dębem, zaczął wierzgać, parskać, z nozdrzy wyrzucał snopy płomieni. Kurp dzielnie trzymał się na grzbiecie. W pewnej chwili jedną ręką puścił grzywę. Wykorzystał to koń, schylił nagle łeb, zad podrzucił do góry. Biedny chłop wyskoczył jak z procy i zawisł na gałęzi pobliskiego drzewa. W ręku pozostało mu kilka włosów z grzywy. To dobrze - pomyślał sobie. - Za ich pomocą uda mi się pochwycić konia.
Ale rumak pognał przed siebie. Czarno zrobiło się na świecie, nic nie było widać, nawet na wyciągnięcie ręki. Po omacku chłop zszedł z drzewa i powędrował drogą. Piach sypał mu się do łapci, nogi bolały, z zimna trząsł się jak osika. Ogrzał się dopiero w promieniach wschodzącego słońca, posilił soczystymi jagodami, których tu było w bród i powędrował dalej. Zobaczył wreszcie zabudowania wsi. W tym momencie minął go powóz zaprzężony w dwa rącze konie: furman na koźle, pan w czarnym cylindrze z tyłu.
- Dzień dobry przechodniu, skąd wracasz tak rano? - pyta pan, uchylając cylindra. - Siadaj, podwiozę cię.
Bystre oko Kurpia spostrzegło, że pan ma na głowie małe łyse miejsce.
- Aha, to ten, którego szukam - pomyślał i wsiadł do powozu.
Jadą dłuższy czas w milczeniu, wreszcie pan spod cylindra z oczami czarnymi jak węgiel świdruje Kurpia. Coraz bardziej nieswojo robi się chłopu.
Wreszcie pan pyta:
- Czy ty, wędrowcze, robisz szczotki z końskich grzyw?
- A robię, robię, a teraz zrobię taką, za którą dostanę worek pieniędzy.
- A kiedy ją zrobisz?
- Kiedy będę chciał. Mam tu garść pięknej końskiej grzywy i wiem, że każdy jej włosek zostałby kupiony za wysoką cenę - odrzekł chłop.
- Nie bądź taki przemądrzały, bo możesz utracić włosie i to szybko.
- Nie groź mi -mówi Kurp. - Ja już posiadłem wielką moc i mogę dokonać wielkich czarów dzięki tym włosom. Ty zaś panie utraciłeś sporo swej władzy, tracąc część grzywy. Wiem, gdzie mieszkasz, znam twoją kryjówkę i zaraz musisz zawrzeć ze mną przymierze. w innym razie zrujnuję twoje królestwo, rozpowiem wszystkim, co widziałem. Postawimy krzyż tam, gdzie mieszkasz i wyświęcimy te błota.
Czarnoksiężnik wystraszył się groźby. koniecznie chciał się dowiedzieć, gdzie podróżny schował włosie.
- Głęboko, głęboko pod ziemią zakopałem je - odparł Kurp. Żaden zły duch go nie wykryje, nie wywęszy. Tam, pod rozłożystym tysiącletnim dębem, gdzie jest wielka jama, tam je schowałem, a wejścia do tej pieczary pilnują żmije i węże...
Nie zdążył dokończyć zdania naiwny chłop. Czarnoksiężnik chwycił go za barki i wyrzucił z powozu. Nim zdążył się podnieść, zauważył, że powóz w cwał pędzi do lasu. Kurp jak najprędzej pobiegł za nim. Zmęczony, ledwo dysząc, dotarł do dębu. Patrzy, a czarownik rozkopuje ziemię. Wtedy Kurp zawiązał wielką pętlę, przeżegnał ją i zarzucił czarniksiężnikowi na szyję. Zaciska arkan. Czarodziej szarpie się, charcze, a chłop ciągnie. Wreszcie zaczęły wyłazić robaki, pluskwy, karaluchy i pijawki. Opisać się nie da, co to za paskudztwo było. Kurp ciągnął za sznur, aby odciągnąć złoczyńcę z miejsca, na którym rozłaziło się robactwo. Kiedy czarodziej znalazł się na polanie, chłop chwycił rosochaty kij i zaczął go nim okładać. Dotąd bił, aż ten wycharczał z trudem:
- Nie prześladuj mnie, nauczę cię wszystkiego, co umiem.
- Dobrze - odrzekł chłop i rozplątał sznur.
Przez trzy miesiące Kurp pobierał nauki. Był bardzo pojętny. Wnet wszystkie sztuki wykonywał lepiej od samego mistrza. Niedawni wrogowie zaprzyjaźnili się. Teraz zaczęli dokonywać tak upragnionych przez Kurpia magicznych zwidów, wyprowadzających w pole celników. Szli daleko w głąb Prus, przywożąc zakazane towary. Nikt ich nie mógł złapać. Żandarmi i policjanci ścigali ich latami - bez skutku.
Kurp stał się bogaty. Nakupił dużo ziemi. Pobudował się jak nikt w okolicy. Ludzi mu zazdrościli. Wyszukał sobie najpiękniejszą pannę. Wkrótce miał się odbyć ślub. Jedna tylko była przeszkoda do szczęścia - pójście do ołtarza po ślubnym kobiercu. No, jeśli trzyma się z nieczystymi siłami, nie można przecież wejść do świątyni. Święcona woda może powykrzywiać ręce, nogi, można sczeznąć.
Dumał ten chłop tygodniami i doszedł do wniosku, że trzeba ze wszystkim zerwać, oddać czarownikowi grzywę, iść do spowiedzi, uzyskać rozgrzeszenie i żyć jak inni ludzie. Przecież jest teraz bogaty. Zwierzył się więc ze swych obaw obecnemu przyjacielowi - czarnoksiężnikowi, który przystał na zerwanie więzów pod warunkiem, że chłop zwróci mu grzywę.
Poszedł więc pod tysiącletni dąb, odgonił węże i żmije, sięgnął do pieczary i wyciągnął magiczne włosie. Wrócił z nim do czarniksieżnika, choć go w ręce parzyło, przez kieszeń gryzło jak zwierzak. Oddał je czym prędzej, a wtedy zahuczało coś, jak sto tysięcy piorunów zagrzmiało czerń znów jak ongiś spadła na ziemię. A kiedy po paru chwilach słońce rozzłociło łąki, pola, lasy i dom, Kurp mało bez zmysłów nie padł na ziemię - znów stał bosy o obdarty jak wtedy, kiedy wyruszył na bagna, by wyśledzić czarownika.
- Nie igraj sobie ze mną, czarnoksięzniku, żebyś tego nie żałował - zawołał Kurp.
Pogodzili się jakoś i rozeszli każdy w swoją stronę. Ale kiedy nadszedł dzień wesela, wśród gości pojawił się nikomu nie znany człowiek we fraku. Pan młody od razu zwietrzył niebezpieczeństwo. Zbliżył się do gościa, pragnąc przywitać, lecz zamiast ręki zobaczył ogon, który owinął mu rękę. Kawaler wrzasnął i wyskoczył przez okno. Czarownik za nim. Weselnicy oniemieli. Pan młody zamienił się w wilka, przybysz w drapieżnego sokoła. Rozgorzała walka. W końcu szpony ptaka wbiły się w skórę wilka, lecz zwierz zacisnął kły wokół szyi sokoła. Tak koziołkując, znaleźli się nad moczarami i z taką siłą się buchnęli w błoto, że rozbryzgnęło na wszystkie strony.
Zginęli na zawsze w błotnistej otchłani, tylko przerażeni weselnicy, którzy za nimi aż tam pobiegli, dostrzegli jedynie czarne bąbelki i dobywające się z nich diabelskie płomienie. Odtąd już nikt nie widział Kurpia na bożym świecie.
Chciwość swą i przebiegłość opłacił największymi mękami, bo piekielnymi. Jakby dla przestrogi wszystkim dusigroszom, z błot, w których zginęli Kurp i czarny pan, wydobywa się jęk i zawodzenie, niby z głębi duszy zaprzedanej diabłu.
Niemiecka mapa z 1911 r. Położenie gminy Jednorożec względem granicy niemiecko-rosyjskiej za Chorzelami (górny lewy róg mapy). Źródło. |
Opowieści spisał Alfred Borkowski.
Będzie jeszcze jeden post z serii MAŁA OJCZYZNA, dotyczący podań i legend z mojej gminy, ale za jakiś czas. Kolejny post będzie zawierał bardziej kurpiowskie opowiadania, m.in. z Parciak.
Trzymajcie się ciepło! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz