Jakiś czas mnie nie było na blogu, wybaczcie, biurokracja jest bezlitosna :(
Przychodzę dziś do Was z bardzo mądrym tekstem, jaki znalazłam jakiś czasu temu w Internecie na stronie Gazety Wyborczej. Jestem ciekawa Waszych opinii na tematy poruszane w tej wypowiedzi, zapraszam do komentowania na blogu lub na fb.
Studia to rodzaj szwedzkiego stołu. Niektórzy nie
biorą nic, a potem narzekają, że są głodni
Na roku jest 70-80 osób. Spora część się na tych studiach męczy. Nie każdy nadaje się do studiowania. Tym ludziom ktoś wmówił, że "bez studiów" nie będą mieli pracy. Nie mieli pomysłu na siebie, nie mieli motywacji, żeby przysiąść nad matematyką i wybierają kierunek, który się modnie nazywa. I męczą się okrutnie. (…)
Od
kilkunastu miesięcy czytam z mniejszą lub większą irytacją listy rozczarowanych
"humanistów", którzy skończyli kilka kierunków, znają języki obce, a
pracy nie mają. Winią za to system edukacyjny, że przestarzały, profesorów,
którzy uczą tylko teorii, pracodawców, bo wymagają doświadczenia i rząd za to,
że na "to wszystko" pozwala.
Humanista -
słowo nadużyte
Wiele artykułów o pokoleniu bezrobotnych absolwentów utrzymanych jest w
podobnym tonie - ambitni, wykształceni, a rynek ich nie chce. Cytowani
przedsiębiorcy narzekają na niedoświadczonych kandydatów, domorośli eksperci
krzyczą w komentarzach, że państwo nie potrzebuje tylu filozofów, filologów,
politologów i zamknięcie kierunków humanistycznych uzdrowi sytuację.
Na pewno. Mój poziom irytacji wzrasta.
Po pierwsze, jakoś tak się stało, że każdego absolwenta, który nie ma tytułu
"inżynier", bądź "lekarz medycyny" nazywamy
"humanistą". Definicja jest raczej jednoznaczna: "humanista (łc.
humanus "ludzki") 1. nauk. specjalista w dziedzinie nauk
humanistycznych, zajmujący się zawodowo m.in. kulturą, językiem, literaturą. 2.
znawca kultury i literatury antycznej. 3. nauk., hist. przedstawiciel humanizmu
(1); uczony okresu Odrodzenia. 4. przen. osoba dbająca o wartości ludzkie,
godne życie człowieka" (za portalem wiedzy na Onet.pl).
Pytam na zajęciach dziewczynę jak kształtowała się w ostatnim dziesięcioleciu
cena ropy naftowej. Ona nie wie, bo jest humanistką i takie sprawy jak liczby
to nie dla niej. Pytam w takim razie, co ostatnio przeczytała. No nie pamięta,
ale jak coś, to mogę jej zadać coś do poszukania "na internecie". Ot,
humanistka! Nie nadużywajmy słów, których znaczenia nie rozumiemy.
Po drugie, nie wiem skąd wzięło się w ludziach przekonanie, że studia gwarantują pracę. A już
"ścisłe" to na pewno. Jedyny kierunek, który gwarantuje znalezienie
pracy to teologia kapłańska, tyle, że nie każdy ma predyspozycje i powołanie do
służby Najwyższemu. Ale te studia rzeczywiście gwarantują, że po ich ukończeniu
praca będzie. Inna sprawa, że nikt nie zagwarantuje, że pierwsza parafia będzie
odpowiednio duża i "bogata".
Za 1000 zł?
Nie po to kończyli studia...
Po trzecie, wymagania. I to jakie! W autobusach, na uniwersyteckich
korytarzach, na zajęciach słyszę studentów/świeżych absolwentów, którzy
narzekają, ale i deklarują butnie, że oni do pracy za 1000 złotych nie pójdą,
że nie po to kończyli studia, żeby teraz pracować za TAKIE pieniądze.
Hitem była dziewoja, która mi wprost powiedziała, że za mniej niż 2500 miesięcznie
nie opłaca się jej z domu wychodzić. Podobną, niezwykle roszczeniową postawę
obserwuję od kilku lat. Wiem, że za 1000 złotych trudno przeżyć, ale jeśli do
szukania pracy podchodzimy z tak wygórowanymi oczekiwaniami finansowymi, to tej
pracy nie znajdziemy.
Przy czym, wielu z tych młodych poszukujących nie rozumie, że ludzie, którzy
zarabiają rzeczywiście po kilka/kilkanaście tysięcy miesięcznie, w pracy
spędzają nie osiem, ale kilkanaście godzin, często pracują w weekendy i nie
mają tzw. czasu wolnego, niejednokrotnie cierpi na tym ich życie rodzinne,
towarzyskie itp. Czy "poszukujący humaniści" są też gotowi na ten
rodzaj pracy? Z moich doświadczeń wynika, że roszczenia finansowe są odwrotnie
proporcjonalne do gotowości poświęcenia czasu i sił na pracę.
Szczęście samo nie przyczłapie
Po czwarte, wielu
absolwentom nawet przez myśl nie przejdzie, że nie mają umiejętności,
zdolności, wytrwałości by wykonywać pracę, o którą aplikują. Wychodzą z
założenia, że skoro skończyli studia, ona się im należy, a jak jej nie ma, to
na pewno znajdzie się jakiś winny.
Zapominają, że
żyjemy w systemie, który wymusza ciągłą konkurencję, tylko najlepsi dostają
laury, a życie jest brutalne. Świata nie da się tak szybko zmienić, ale należy
walczyć o własne szczęście, bo ono samo nie przyczłapie. Skończone studia nie
gwarantują w tej chwili niczego namacalnego i bardzo szkoda, że tak rzadko się
o tym mówi. Życie to taki wielki konkurs i trzeba być w czołówce, inaczej
trzeba będzie zadowolić się pracą poniżej kwalifikacji. Tak to działa,
wygrywają najlepsi.
Zdaję sobie sprawę
z faktu, że odezwać się mogą absolwenci, którzy nie mają roszczeń, bardzo się
starają, ale pracy nie mają. Współczuję im. Ale nie zamierzam ich pocieszać, co
najwyżej zachęcić do intensywniejszych starań. Wierzę w ciężką pracę (także nad
sobą), ona mnie nigdy nie zawiodła.
Po piąte,
idiotyczne przekonanie, że "zrobienie magistra" wystarczy, więc na
studiach można jeszcze trochę sobie odpocząć. I nie dokształcać się, nie czytać
branżowej prasy, nie zatrudniać na stażach/praktykach, bo kto będzie zasuwał za
500 złotych miesięcznie. Albo za darmo. I potem słyszę, że magister socjologii
pracuje poniżej kwalifikacji, bo sprzedaje gazety w saloniku prasowym. Dla mnie
socjolog z kwalifikacjami to człowiek z dyplomem ukończenia tego kierunku, kilkuletnim
stażem pracy w firmie badawczej, przeprowadzonymi kilkunastoma projektami
badawczymi i kilkoma poważnymi raportami w cv, taki, który umie moderować (i przeprowadzić) badania
fokusowe (zogniskowany wywiad grupowy). Na tej zasadzie absolwent prawa robi
aplikację, lekarz staż i specjalizację.
Po szóste - bierność studentów
Nie piszę ze
słonecznego mieszkania na ostatnim piętrze apartamentowca. Nie jestem też
dobiegającym emerytury profesorem, który ma mały kontakt z rzeczywistością.
Jestem nauczycielem akademickim, wykładam na kierunkach uważanych za fabryki
bezrobotnych magistrów. Znam życie, moja pensja oscyluje w granicach najniższej
krajowej, (ale zarabiam na swoim hobby i robię dodatkowe zlecenia, więc na
życie starcza, na przyjemności czasami też).
Czuję się trochę
odpowiedzialny za tych młodych ludzi. I już na pierwszych zajęciach mówię im,
że za 5 lat, po skończeniu tych studiów, nikt na nich nie będzie czekał z
otwartymi ramionami, że z pracą będzie ciężko i muszą zacząć ciężko pracować,
żeby za 5 lat byli atrakcyjni dla pracodawcy. Że pora ruszyć się i zacząć
walczyć - dokształcać, szukać praktyk, zdobywać doświadczenie, bo nikt inny tego
za nich nie zrobi. A potem powtarzam to przy każdym kolejnym spotkaniu. I
jestem coraz bardziej przerażony biernością sporej części audytorium.
Gdy pytam, w jakich
zawodach mogą pracować po studiach, słyszę, że w fast-foodzie. Jasne, fajnie
się pośmiać, ale na wysilenie się i zaplanowanie ścieżki kariery sił już nie
starcza. Przesyłam na skrzynki mailowe oferty płatnych praktyk, staży, oferty
szkoleń, pytam potem, ile osób przeczytało maila - zgłoszą się dwie, w porywach
trzy, skorzysta jedna.
Na roku jest 70-80
osób. Dostęp do skrzynki ma każdy. Spora część się na tych studiach męczy. Nie
każdy nadaje się do studiowania zawiłości stosunków Polska - Rosja. Tym ludziom ktoś wmówił, że "bez studiów" nie będą
mieli pracy. Nie mieli pomysłu na siebie, nie mieli motywacji, żeby przysiąść
nad matematyką i wybierają kierunek, który się modnie nazywa. I męczą się
okrutnie. A ja z nimi.
Jeszcze 20 lat temu
spora część tych chłopaków poszłaby do technikum mechanicznego, elektrycznego i
byliby świetni w swoich zawodach, wymagających sprawności manualnej, wyobraźni,
myślenia przestrzennego, ale wmówili sobie, że "bez studiów" itp. I
teraz kserują tony skryptów, śpią na wykładach, nudzą się na ćwiczeniach, uczą
się na pamięć definicji, których nie rozumieją, a pracę magisterską kompilują z
fragmentów z wikipedii.
Studia nie są dla wszystkich. Naprawdę
Zadania domowe,
prace semestralne wymagające kreatywnego myślenia, szperania w źródłach, pracy
grupowej, czy wycieczki do urzędu wojewódzkiego traktowane są jak zło
konieczne. Tekst po angielsku nie, bo nie wszyscy znają i są dyskryminowani.
Poproszenie referującego studenta o wyjście na środek sali by oswoić się z
publicznością, nauczyć mówić "do ludzi" to moje fanaberie.
Każda dodatkowa
inicjatywa jeśli tylko nie jest "na zaliczenie" spotyka się ze
znudzonym spojrzeniem, bo po co się dodatkowo starać. Potem ci sami ludzie
grzmią, że studia uczą tylko nic nie wartych teorii. Zapytałem 30-osobową
grupę, kto z nich był w biurze karier zapytać o jakiś staż. Nie podniósł ręki
nikt. Zajęcia na kierunku, który ma słowo "reklama" w nazwie. Proszę
o przygotowanie elevator speech fikcyjnej firmy. Patrzy na mnie 30 par szeroko
otwartych oczu. Z całej grupy nikt nie wiedział, co u licha od nich chcę.
Króluje bylejakość,
minimalizm, robienie tego, co absolutnie konieczne, nic ponad to, na
konferencjach, czy spotkaniach dziennikarzami, politykami, naukowcami
kilkanaście osób na sali. Nie generalizuję, są na tych kierunkach ludzie ambitni,
chętni do pracy, twórczy i pomysłowi, działają w kołach studenckich, organizują
konferencje, przysyłają mi potem maile z różnych części świata. O nich się nie
martwię, ale to nie oni piszą, że "mają magistra", a pracodawca ich
nie chce. A tzw. studia humanistyczne są jak szwedzki stół. Dają spore spektrum
możliwości. Każdy bierze sobie to, co mu odpowiada. Niektórzy nie biorą nic, a
potem narzekają, że głodni.
*****************************************************************************************************
Edit: I kolejny tekst, który mnie zaciekawił. Co o tym myślicie?
Pozdrowionka! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz