17 września 2012

DLA STUDENTA: Studia to rodzaj szwedzkiego stołu...



Jakiś czas mnie nie było na blogu, wybaczcie, biurokracja jest bezlitosna :(

Przychodzę dziś do Was z bardzo mądrym tekstem, jaki znalazłam jakiś czasu temu w Internecie na stronie Gazety Wyborczej. Jestem ciekawa Waszych opinii na tematy poruszane w tej wypowiedzi, zapraszam do komentowania na blogu lub na fb.


Studia to rodzaj szwedzkiego stołu. Niektórzy nie biorą nic, a potem narzekają, że są głodni


Na roku jest 70-80 osób. Spora część się na tych studiach męczy. Nie każdy nadaje się do studiowania. Tym ludziom ktoś wmówił, że "bez studiów" nie będą mieli pracy. Nie mieli pomysłu na siebie, nie mieli motywacji, żeby przysiąść nad matematyką i wybierają kierunek, który się modnie nazywa. I męczą się okrutnie. (…)


Od kilkunastu miesięcy czytam z mniejszą lub większą irytacją listy rozczarowanych "humanistów", którzy skończyli kilka kierunków, znają języki obce, a pracy nie mają. Winią za to system edukacyjny, że przestarzały, profesorów, którzy uczą tylko teorii, pracodawców, bo wymagają doświadczenia i rząd za to, że na "to wszystko" pozwala. 



Humanista - słowo nadużyte



Wiele artykułów o pokoleniu bezrobotnych absolwentów utrzymanych jest w podobnym tonie - ambitni, wykształceni, a rynek ich nie chce. Cytowani przedsiębiorcy narzekają na niedoświadczonych kandydatów, domorośli eksperci krzyczą w komentarzach, że państwo nie potrzebuje tylu filozofów, filologów, politologów i zamknięcie kierunków humanistycznych uzdrowi sytuację. 


Na pewno. Mój poziom irytacji wzrasta. 

Po pierwsze, jakoś tak się stało, że każdego absolwenta, który nie ma tytułu "inżynier", bądź "lekarz medycyny" nazywamy "humanistą". Definicja jest raczej jednoznaczna: "humanista (łc. humanus "ludzki") 1. nauk. specjalista w dziedzinie nauk humanistycznych, zajmujący się zawodowo m.in. kulturą, językiem, literaturą. 2. znawca kultury i literatury antycznej. 3. nauk., hist. przedstawiciel humanizmu (1); uczony okresu Odrodzenia. 4. przen. osoba dbająca o wartości ludzkie, godne życie człowieka" (za portalem wiedzy na Onet.pl). 

Pytam na zajęciach dziewczynę jak kształtowała się w ostatnim dziesięcioleciu cena ropy naftowej. Ona nie wie, bo jest humanistką i takie sprawy jak liczby to nie dla niej. Pytam w takim razie, co ostatnio przeczytała. No nie pamięta, ale jak coś, to mogę jej zadać coś do poszukania "na internecie". Ot, humanistka! Nie nadużywajmy słów, których znaczenia nie rozumiemy. 

Po drugie, nie wiem skąd wzięło się w ludziach przekonanie, że studia gwarantują pracę. A już "ścisłe" to na pewno. Jedyny kierunek, który gwarantuje znalezienie pracy to teologia kapłańska, tyle, że nie każdy ma predyspozycje i powołanie do służby Najwyższemu. Ale te studia rzeczywiście gwarantują, że po ich ukończeniu praca będzie. Inna sprawa, że nikt nie zagwarantuje, że pierwsza parafia będzie odpowiednio duża i "bogata". 

Za 1000 zł? Nie po to kończyli studia...

Po trzecie, wymagania. I to jakie! W autobusach, na uniwersyteckich korytarzach, na zajęciach słyszę studentów/świeżych absolwentów, którzy narzekają, ale i deklarują butnie, że oni do pracy za 1000 złotych nie pójdą, że nie po to kończyli studia, żeby teraz pracować za TAKIE pieniądze. 

Hitem była dziewoja, która mi wprost powiedziała, że za mniej niż 2500 miesięcznie nie opłaca się jej z domu wychodzić. Podobną, niezwykle roszczeniową postawę obserwuję od kilku lat. Wiem, że za 1000 złotych trudno przeżyć, ale jeśli do szukania pracy podchodzimy z tak wygórowanymi oczekiwaniami finansowymi, to tej pracy nie znajdziemy. 

Przy czym, wielu z tych młodych poszukujących nie rozumie, że ludzie, którzy zarabiają rzeczywiście po kilka/kilkanaście tysięcy miesięcznie, w pracy spędzają nie osiem, ale kilkanaście godzin, często pracują w weekendy i nie mają tzw. czasu wolnego, niejednokrotnie cierpi na tym ich życie rodzinne, towarzyskie itp. Czy "poszukujący humaniści" są też gotowi na ten rodzaj pracy? Z moich doświadczeń wynika, że roszczenia finansowe są odwrotnie proporcjonalne do gotowości poświęcenia czasu i sił na pracę. 

Szczęście samo nie przyczłapie



Po czwarte, wielu absolwentom nawet przez myśl nie przejdzie, że nie mają umiejętności, zdolności, wytrwałości by wykonywać pracę, o którą aplikują. Wychodzą z założenia, że skoro skończyli studia, ona się im należy, a jak jej nie ma, to na pewno znajdzie się jakiś winny. 



Zapominają, że żyjemy w systemie, który wymusza ciągłą konkurencję, tylko najlepsi dostają laury, a życie jest brutalne. Świata nie da się tak szybko zmienić, ale należy walczyć o własne szczęście, bo ono samo nie przyczłapie. Skończone studia nie gwarantują w tej chwili niczego namacalnego i bardzo szkoda, że tak rzadko się o tym mówi. Życie to taki wielki konkurs i trzeba być w czołówce, inaczej trzeba będzie zadowolić się pracą poniżej kwalifikacji. Tak to działa, wygrywają najlepsi. 


Zdaję sobie sprawę z faktu, że odezwać się mogą absolwenci, którzy nie mają roszczeń, bardzo się starają, ale pracy nie mają. Współczuję im. Ale nie zamierzam ich pocieszać, co najwyżej zachęcić do intensywniejszych starań. Wierzę w ciężką pracę (także nad sobą), ona mnie nigdy nie zawiodła. 

Po piąte, idiotyczne przekonanie, że "zrobienie magistra" wystarczy, więc na studiach można jeszcze trochę sobie odpocząć. I nie dokształcać się, nie czytać branżowej prasy, nie zatrudniać na stażach/praktykach, bo kto będzie zasuwał za 500 złotych miesięcznie. Albo za darmo. I potem słyszę, że magister socjologii pracuje poniżej kwalifikacji, bo sprzedaje gazety w saloniku prasowym. Dla mnie socjolog z kwalifikacjami to człowiek z dyplomem ukończenia tego kierunku, kilkuletnim stażem pracy w firmie badawczej, przeprowadzonymi kilkunastoma projektami badawczymi i kilkoma poważnymi raportami w cv, taki, który umie moderować (i przeprowadzić) badania fokusowe (zogniskowany wywiad grupowy). Na tej zasadzie absolwent prawa robi aplikację, lekarz staż i specjalizację. 

Po szóste - bierność studentów

Nie piszę ze słonecznego mieszkania na ostatnim piętrze apartamentowca. Nie jestem też dobiegającym emerytury profesorem, który ma mały kontakt z rzeczywistością. Jestem nauczycielem akademickim, wykładam na kierunkach uważanych za fabryki bezrobotnych magistrów. Znam życie, moja pensja oscyluje w granicach najniższej krajowej, (ale zarabiam na swoim hobby i robię dodatkowe zlecenia, więc na życie starcza, na przyjemności czasami też). 

Czuję się trochę odpowiedzialny za tych młodych ludzi. I już na pierwszych zajęciach mówię im, że za 5 lat, po skończeniu tych studiów, nikt na nich nie będzie czekał z otwartymi ramionami, że z pracą będzie ciężko i muszą zacząć ciężko pracować, żeby za 5 lat byli atrakcyjni dla pracodawcy. Że pora ruszyć się i zacząć walczyć - dokształcać, szukać praktyk, zdobywać doświadczenie, bo nikt inny tego za nich nie zrobi. A potem powtarzam to przy każdym kolejnym spotkaniu. I jestem coraz bardziej przerażony biernością sporej części audytorium. 

Gdy pytam, w jakich zawodach mogą pracować po studiach, słyszę, że w fast-foodzie. Jasne, fajnie się pośmiać, ale na wysilenie się i zaplanowanie ścieżki kariery sił już nie starcza. Przesyłam na skrzynki mailowe oferty płatnych praktyk, staży, oferty szkoleń, pytam potem, ile osób przeczytało maila - zgłoszą się dwie, w porywach trzy, skorzysta jedna. 

Na roku jest 70-80 osób. Dostęp do skrzynki ma każdy. Spora część się na tych studiach męczy. Nie każdy nadaje się do studiowania zawiłości stosunków Polska - Rosja. Tym ludziom ktoś wmówił, że "bez studiów" nie będą mieli pracy. Nie mieli pomysłu na siebie, nie mieli motywacji, żeby przysiąść nad matematyką i wybierają kierunek, który się modnie nazywa. I męczą się okrutnie. A ja z nimi. 

Jeszcze 20 lat temu spora część tych chłopaków poszłaby do technikum mechanicznego, elektrycznego i byliby świetni w swoich zawodach, wymagających sprawności manualnej, wyobraźni, myślenia przestrzennego, ale wmówili sobie, że "bez studiów" itp. I teraz kserują tony skryptów, śpią na wykładach, nudzą się na ćwiczeniach, uczą się na pamięć definicji, których nie rozumieją, a pracę magisterską kompilują z fragmentów z wikipedii. 

Studia nie są dla wszystkich. Naprawdę

Zadania domowe, prace semestralne wymagające kreatywnego myślenia, szperania w źródłach, pracy grupowej, czy wycieczki do urzędu wojewódzkiego traktowane są jak zło konieczne. Tekst po angielsku nie, bo nie wszyscy znają i są dyskryminowani. Poproszenie referującego studenta o wyjście na środek sali by oswoić się z publicznością, nauczyć mówić "do ludzi" to moje fanaberie. 

Każda dodatkowa inicjatywa jeśli tylko nie jest "na zaliczenie" spotyka się ze znudzonym spojrzeniem, bo po co się dodatkowo starać. Potem ci sami ludzie grzmią, że studia uczą tylko nic nie wartych teorii. Zapytałem 30-osobową grupę, kto z nich był w biurze karier zapytać o jakiś staż. Nie podniósł ręki nikt. Zajęcia na kierunku, który ma słowo "reklama" w nazwie. Proszę o przygotowanie elevator speech fikcyjnej firmy. Patrzy na mnie 30 par szeroko otwartych oczu. Z całej grupy nikt nie wiedział, co u licha od nich chcę. 

Króluje bylejakość, minimalizm, robienie tego, co absolutnie konieczne, nic ponad to, na konferencjach, czy spotkaniach dziennikarzami, politykami, naukowcami kilkanaście osób na sali. Nie generalizuję, są na tych kierunkach ludzie ambitni, chętni do pracy, twórczy i pomysłowi, działają w kołach studenckich, organizują konferencje, przysyłają mi potem maile z różnych części świata. O nich się nie martwię, ale to nie oni piszą, że "mają magistra", a pracodawca ich nie chce. A tzw. studia humanistyczne są jak szwedzki stół. Dają spore spektrum możliwości. Każdy bierze sobie to, co mu odpowiada. Niektórzy nie biorą nic, a potem narzekają, że głodni.



*****************************************************************************************************



Edit: I kolejny tekst, który mnie zaciekawił. Co o tym myślicie?






Pozdrowionka! :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz